Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [1]  PRZYJAC. [0]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
wiktor.jastrzebski
Pamiętnik internetowy
WasteOfTime.pl

Jastrzębski Wiktor
Urodzony: 1983---
Miejsce zamieszkania: Kraków
4 / 6


2017-02-28

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
JAK TO SIĘ ZACZĘŁO – CZĘŚĆ III (czytano: 582 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: https://wasteoftime.pl/2017/02/16/jak-zaczalem-biegac-czesc-ii/

 

JAK TO SIĘ ZACZĘŁO – CZĘŚĆ III

Latem, w Krakowie, biegałem raczej w kratkę, po swojej standardowej sześciokilometrowej trasie, w tempie około 5 minut na kilometr. Od czasu do czasu troszkę dłuższe dystanse, maksymalnie dwanaście kilometrów. Uznałem też, że wreszcie zasłużyłem na porządne buty. Te pierwsze okazały się dużo za małe, w związku z czym paznokcie które mi pozostały można było policzyć na palcach jednej ręki drwala. Poczytałem trochę o pronacji oraz supinacji i zdecydowałem się udać do prawdziwego sklepu biegowego, żeby ktoś pomógł mi dobrać odpowiedni model. Było to ciekawe doświadczenie zarówno dla mnie jak i sprzedawcy, który łapiąc się za głowę stwierdził że mam największą pronację jaką w życiu widział. W związku z tym oprócz butów sprzedał mi jeszcze stabilizujące wkładki (obecnie ich już nie używam, nie sądzę żeby to było faktycznie konieczne). Sklep opuściłem uboższy o kupę kasy, ale podekscytowany nową zabawką – czarnymi ASICSami GT-2000, numer czterdzieści siedem.

LIFE IS A BEACH

Wrzesień spędzałem na Florydzie, wygrzewając się na plaży nad Atlantykiem i objadając stekami. Za ciepło żeby biegać, zbyt leniwie żeby ćwiczyć. Zresztą nie było czym się przejmować. Przebiegłem półmaraton, a maraton to tylko dwa razy tyle. Przecież nie będę już dużo bardziej zmęczony. Wcześniej mieliśmy kilka dni na zwiedzanie Nowego Jorku, więc jak każdy szanujący się Pan Biegacz potruchtałem trochę po Central Parku. Byłem zadowolony. Po powrocie zostały mi tylko trzy tygodnie do Poznań Maratonu. Na szczęście miałem na tyle instynktu samozachowawczego żeby zintensyfikować przygotowania i udało mi się trochę rozruszać. Zacząłem odliczać dni do startu.

SAMOTNOŚĆ DŁUGODYSTANSOWCA

Plany oczywiście się lekko posypały. Pan Stefan rozchorował się tuż przed wyjazdem i w rezultacie miałem do Poznania jechać sam. Ponieważ spodziewałem się problemów z prowadzeniem samochodu po biegu (związanych nie tylko z tym, że nie bardzo umiałem jeździć), jako środek transportu wybrałem kolej. Wyjechałem dzień wcześniej, żeby zdążyć odpocząć po podróży. Nie sam zresztą, bo w pociągu widać było sporo osób podróżujących do Poznania w tym samym celu. Zaczęła mi się lekko udzielać ekscytacja.

Zatrzymałem się w hotelu Mercure, kilkaset metrów od biura zawodów i miejsca jutrzejszego startu:
– Przyjechał Pan z Rodziną – zagaiła Pani w recepcji podczas meldunku
– Niestety plany trochę się zmieniły – odpowiedziałem – A właściwie… czy można by było zamienić pokój z łóżeczkiem dziecięcym na taki dla palących?
– Sprawdzę, myślę że tak – odpowiedziała miło Pani, chyba podśmiewując się lekko z maratończyka.

Po zameldowaniu udałem się prosto do biura zawodów. Kiedy zobaczyłem te tłumy przechadzające się po biegowym Expo, lekka ekscytacja która towarzyszyła mi w pociągu przerodziła się w prawdziwy stres. Poczułem się trochę nie na miejscu. Ci ludzie wyglądali na całkiem wysportowanych a do tego byli ubrani jak sportowcy. Co ja właściwie tutaj robię? Poszedłem więc szybko odebrać mój pakiet startowy – pierwszą maratońską koszulkę i numer startowy 1208 z imieniem Wiktor. Następnie, lekko zawiedziony brakiem DJ-a i drinków, zjadłem na Pasta Party swój przydział makaronu i postanowiłem trochę pozwiedzać miasto.

Zrobiłem sporo fotek dla Karoliny, niestety koziołków nie udało mi się upolować, a w pewnym momencie zorientowałem się że już właściwie obszedłem całe centrum. Był najwyższy czas żeby wrócić do hotelu i przygotować się na dzień jutrzejszy. Przypiąłem numer, pozbierałem rzeczy potrzebne na trasie, strzeliłem sobie pierwsze w życiu selfie i poszedłem spać.

RYDWANY OGNIA

Na starcie byłem kilka minut przed dziesiątą. Ustawiłem się karnie na końcu stawki, w sektorze dla debiutantów. Czas nie był istotny, miałem spokojnie doczłapać do mety. Potem wystrzał startera, dźwięk Rydwanów Ognia Vangelisa z głośników i… zupełnie zapomniałem jakie były założenia. Ludzie wokół mnie ślimaczyli się niemiłosiernie, więc zacząłem ich wyprzedzać jak tylko się dało – z lewej, z prawej, po chodnikach, po trawnikach. Minąłem na pewno ponad tysiąc osób, aż dołączyłem do grupy poruszającej się komfortowym dla mnie tempem.

Przez pierwsze dwadzieścia jeden kilometrów udawało mi się trzymać w miarę stałe tempo 5:35 minut na kilometr. Przed trzydziestym było nieco słabiej, ale nadal nie odstawałem jakoś szczególnie od ludzi którym towarzyszyłem. Sporo czasu traciłem jednak, co pięć kilometrów, na punktach odżywiania. Nie umiałem jeść i pić w biegu, więc nie ryzykując, zawsze się zatrzymywałem. Póki co nie było trudno i nie spodziewałem się problemów na dalszej części trasy.

Tymczasem przed trzydziestym piątym kilometrem coś wysiadło. Poczułem, że nie mogę dalej biec, więc przeszedłem w chód. Później potruchtałem kilka minut, ale moje nogi były tak pospinane, że za chwilę znów musiałem zwolnić. Nie sądzę teraz żeby była to tzw. ściana. Po prostu moje mięśnie nie doświadczyły nigdy tak długotrwałego wysiłku. Próbowałem co jakiś czas rozciągania, ale pomagało ono tylko na krótką metę. Ten „bieg” uratowało mi to, że byłem w mieście którego zupełnie nie znałem. Nawet gdybym zdecydował się zrezygnować i tak nie wiedziałem jak dotrzeć do hotelu. Wyglądałem jakiś autobusów zbierających niedoszłych maratończyków, ale takich nie było. Musiałem podążać za trasą.

WSZYSTKO CO KOCHAM

W tamtych chwilach dowiedziałem się po co są te imiona wypisane na numerach startowych. „Dalej Wiktor! Biegnij! Już niedaleko!”. Właśnie takie okrzyki kibiców były w stanie zmusić mnie do wykrzesania tych ostatków sił jakie mi pozostały. To właśnie dzięki nim udało mi się na ostatni kilometr ponownie ruszyć biegiem. I w biegu przekroczyć linię mety. Dziękuję!

Nie było euforii, była lekka ulga i niesamowite zmęczenie. Ale w pewnym momencie pojawił się lekki uśmiech na ustach. I ta myśl – „Zrobiłem to!”. I to uczucie dumy następnego dnia, gdy dawałem Stefanowi medal, w dniu jego drugich urodzin. A wcześniej zrobiony przez syna napis "Witamy maratończyka", który zobaczyłem wchodząc do domu.


Zrobiłem to co miałem zrobić i zostałem Maratończykiem. Skończyłem swoją przygodę z bieganiem.


Aż uświadomiłem sobie, że to jest to co kocham.

------------------------------------------
Więcej na: https://www.facebook.com/wiktor.k.jastrzebski
Cały wpis ze zdjęciami: https://wasteoftime.pl/2017/02/16/jak-zaczalem-biegac-czesc-ii/
Blog: https://wasteoftime.pl

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
42.195
11:51
malkon99
11:41
marczy
11:32
kmajna
11:29
Jorgen P..
10:59
BOP55
10:51
alex
10:45
lemo-51
10:45
biegacz54
10:16
anielskooki
09:14
barczysty
08:38
fit_ania
08:16
platat
08:03
uro69
06:37
kos 88
05:14
Wojciech
23:56
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |