2016-10-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Najdłuższa podróż – czyli ŁUT 150 km (czytano: 934 razy)
Historia tegorocznego startu rozpoczęła się tak naprawdę już rok temu, kiedy to byłem zapisany na ŁUT-a 70 km i miałem towarzyszyć swojej ekipie z GIRO Di ZAWADA. Wtedy w ostatniej chwili musiałem zrezygnować – mieliśmy mały kryzys z zastępstwami na basenie i po prostu musiałem pozostać w Pile, biorąc pracę za kolegów i wściekając się na niesprawiedliwy los. Ale jak to bywa – co się wlecze nie uciecze – napompowany adrenaliną zapisałem się od razu na 150 – tkę, a co tam – raz się żyje, przecież tylu było chętnych, że polecimy najwyżej w pół autobusu co najmniej, razem będzie raźniej… Oczywiście jak przyszło co do czego to zostaliśmy we dwóch: Wojtek Krajewski i ja, bo trzeci z ekipy GIRO – Marcin Gapiński wycofał się z biegu jeszcze w maju – liżąc rany po chojnikowej „setce”. To trochę jak u Hemigwaya, który pisał – „Zrób na trzeźwo to, o czym opowiadasz, że zrobiłbyś po pijaku. To cię nauczy trzymania gęby na kłódkę”. My tej gęby nie zatrzymaliśmy… Na szczęście dołączył do nas jeszcze kolega z pilskiego „Mechanika” – Maciej Reinke, który nie dość, że użyczył samochodu i rąk do kierowania, to zajął się całą, naprawdę skomplikowaną logistyką przed wyjazdem. Gdyby jechał z nami ktoś, kto chciałby wystartować jeszcze np. na 70 km – to chyba nie udałoby się tego już ogarnąć.
Ostatnie 3 tygodnie przed startem znacząco podniosły nam ciśnienie. Znaliśmy relację ekipy GIRO: Tomka Ciepłego, Artura Pinkowskiego i Waldka Łastowskiego z Łemkowyny 2015, czytaliśmy wspomnienia innych zawodników, którzy mieli przyjemność odwiedzić Beskid Niski w 2014 i zastanawialiśmy się co czeka nas w roku bieżącym. No właśnie – to dopiero 3 edycja imprezy, a obrasta już legendą jak niedźwiedź tłuszczem na zimę i trudno przewidzieć co będzie dalej, bo w tym roku wszystko było jeszcze bardziej….. Ale po kolei. Stanęło przed nami wyzwanie pokonania 150 km pięknej o tej porze roku trasy z Krynicy Górskiej do Komańczy z przewyższeniami + 5860/- 5970 m. Trasy, na której mogło się zdarzyć wszystko – zarówno jeśli chodzi o nasze organizmy jak i o pogodę. Ta nam wyjątkowo nie sprzyjała – w Beskidach lało równo przez cały miesiąc i było wiadomo, że będzie prawdziwa, klasyczna melasa. No cóż – jeden lubi złoto, drugi błoto. Ale każdy z nas kiedy myśli o błocie – wyobraża sobie pewnie coś innego. Innego – ale nie to co miało na nas czekać na trasie. Całą imprezę zaplanowaliśmy w stylu alpejskim – wyjazd w piątek rano z Piły, odbiór pakietów wieczorem, przekazanie worków na przepak i metę, start o 24.00 –
a potem będzie co ma być. Na metę w Komańczy planowałem przybyć ok. 6.00 rano, umyć się, zjeść coś i ruszyć z powrotem do północnej Wielkopolski, żeby jeszcze w godzinach wieczornych wrócić na łono rodziny. Największym plusem wyjazdu było to, że nie musieliśmy planować noclegów – dobra stówka do przodu. Michał, który ruszył z nami ostatecznie jako back-up, Maciej i Jegger patrzyli na nas w piątkowy wieczór jak na wariatów – i faktycznie dziwnie się czułem żegnając z nimi - do niedzielnego poranku.
Zgodnie ze swoim stoickim podejściem szykowałem się na opcję - leje od startu do mety i będzie ciężko, nie ma zlituj, lecimy od punktu do punktu – nie poświęcając cennej dla mózgu glukozy na bezcelowe rozważania nad dystansem. A tu proszę w Krynicy niespodzianka – nie pada. Na twarzach zawodników napięcie – wyczuwalne wręcz w powietrzu – mało było zwyczajowych zwykle żartów i prześmiechów. Wszyscy doskonale wiedzieli na co się porywają. Śmiałków wystartowało trochę ponad trzy setki, część z zapisanych nie odebrała nawet pakietów, w przewidywaniu tego co mogło ich czekać na trasie. Ruszyliśmy z Wojtkiem w ciszy, w planie mieliśmy polecieć do 80 km razem, udało się może z 6 – 7 km. Po prostu zgubiliśmy się w tłumie. Czekałem na niego na pierwszym i na drugim punkcie – 20 minut – dłużej nie mogłem. Zimno goniło do przodu. Piękne chwile bez deszczu skończyły się po godzinie. Odtąd przez kolejne 12 godzin – jak to mawiał klasyk red. Szpakowski „cały czas pada 15 minut”. Z żelazną konsekwencją realizowałem plan – wolno i spokojnie do 80 km, bo wszyscy jak jeden mówili, że pierwsza połówka jest bardziej wymagająca, później jest łatwiej i bardziej „biegowo”. Dobra – zobaczymy… Łykałem kolejne kilometry, spożywając zapasy z plecaka: najpierw żele – dopóki jeszcze chcą „wchodzić”, potem batony, popijając na zmianę własnej produkcji izo i herbatę. Właśnie – rada nr 1 – na Łuta warto mieć ze sobą termos. Nie zliczę ile razy ratował mi tyłek.
Pod nogami nie było jeszcze tak dramatycznie, chaos rozpoczął się po pierwszym punkcie na 19,5 km – kilkakrotne przekraczanie rwących potoków przed którymi nie pomogłyby nawet plemnikhalty i gęstniejąca pod nogami melasa. A może to po prostu rzedniejące ciemności? Wreszcie widzieliśmy dokładniej po czym biegniemy, bo pierwszej nocy towarzyszyła nam jeszcze mgła, a ja myślałem w tym momencie o wojtkowych okularach – na zbytnią ostrość widzenia pewnie nie mógł narzekać. 2 punkt to zmiana skarpet i pyszne gotowane ziemniaczki z solą – dodały mi wigoru, bo nad ranem było dość zimno przez wszechogarniającą wilgoć. Buty – adidas trail BOOT - spisywały się nieźle, dawały jako taką pewność poruszania, chociaż na zbiegach nie do końca. Osobiście bałem się mokrych stóp, bo pamiętam czym skończyły się w czerwcowym klasyku Szczecin – Kołobrzeg. Tu o dziwo nic dramatycznego się nie działo – zimno i wilgotnie owszem – ale bez purchli, obtarć i pękającej skóry. Albo spokojne tempo, albo zbawienne (?) błoto? Oblepiło już porządnie całe obuwie i nogi powyżej stuptupów, w zasadzie im było go więcej tym bardziej się cieszyłem – lepsza trakcja. Oczywiście – nie ma cudów – przebiegnięcie 40 km po takiej nawierzchni powodowało, że czułem się jak po 80… Po godzinie 13.00 wreszcie pokazało się słońce, a że akurat leciałem przez połoninę zbliżając się do Chyrowej – mogłem podziwiać niezwykłe jesienne piękno tego zakątka naszej ojczyzny. Na punkcie ciepła zupka i przygotowane w domu naleśniki z odżywką białkową oraz zmiana odzieży i niestety butów. Na dokładkę trochę żalu do organizatorów o brak miejsca przeznaczonego na przebieranki. Myślałem też czy nie zaopatrzyć się w obustronny dupohlast, jak mawiają Czesi, a to w celu ewentualnego suszenia obuwia.
Ruszyłem z myślą, żeby przyspieszyć, powalczyć i skrócić sobie w ten sposób męczarnie. Byłem pewien, że druga noc będzie trudniejsza – rozpogodziło się w dzień, a to zwiastowało niższą temperaturę w nocy. Niestety zmiana adidasów na salomony okazała się strzałem w płot – było wygodniej lecz kompletnie straciłem trakcję. Trud i pot na podejściach – odtąd każde kosztowało mnie 3 razy tyle sił, a na zejściach to już istny dramat. Tempo dramatycznie spadło i już w zasadzie byłem pewien, że poruszając się tak wolno, na trasie spędzę całą drugą noc. Na szczęście trzy trudne fragmenty pokonywałem w towarzystwie – a to zawsze pomaga psychice. Widoczność zaczęła się pogarszać i trzeba było się mocno pilnować, żeby nie zejść ze szlaku. Ekipa z przodu urwała się do przodu, byli szybsi na zejściach i ponad godzinkę zasuwałem kompletnie sam. Dopiero przed punktem w Iwoniczu, na 102 km, już na asfalcie znowu doszedłem małą grupkę i w towarzystwie dolecieliśmy do amfiteatru. I jeszcze telefon od Tomka z Piły z informacją, że Wojtek się wycofał na 80 km. Szkoda, ale „każde błoto ma swojego diabła” i pewnie jakiś go dopadł… Parę kabanosów, paluszki, świeża herbata do termosu i dalej napieramy. W Iwoniczu co ośrodek to impreza – mieliśmy nawet pomysł by wpaść tam w świetle czołówki – na disco jak znalazł. Ale tak naprawdę to coraz zimniejsze powietrze zmuszało do ruchu. Kurtka INOV8 spisywała się świetnie – pod spodem miałem tylko jedną koszulkę termo z długim rękawem i w temperaturze ok. 2-3 stopni było OK. Nie mogłem się już doczekać Puław – to miał być już 120 km, ciepła zupka i w zasadzie pewność, że jak tam dotrę bez przygód to resztę najwyżej przeczołgam. Końcówka przed stacją to ok. 7 km po asfalcie i wcale nie było to fajne, chociaż na pewno szybciej. Już się chyba do tej glinianej mazi przyzwyczaiłem. Na punkcie cieplutko, fajniutko – ale my twardo: pyszna ciepła zupa, znowu herbata i szybko ruszamy na przedostatni odcinek. Miejsce z którego startował Maciek na 30 km. Początek łatwy, bo wystawało poro żwiru, ale szybko zaczęła się wspinaczka i problemy. Znowu brak przyczepności, ponownie tyłek ratowały kije, bez których nie skończyłbym tej imprezy. I znowu towarzysze poszli do przodu, a ja zostałem sam ze sobą. Rozmyślając, szukając oznaczeń szlaku i rozdeptanej masy pod nogami, która utwierdzała by mnie w przekonaniu, że idę właściwą drogą. I oddając sprawiedliwość klasykowi, który już w XIX wieku pisał, że „Ideolog chce ze swojej gliny nowego człowieka ulepić. I zawsze robi tylko błoto”. No odjazd - błoto stwarza czasem pozory głębi, a to przecież zwykły gnój – tak czy nie? A może jednak inaczej – to „błoto jest częścią mojej ojczyzny, nie jest mi obojętne”? Po 120 km rozpoznawałem już co najmniej jego 5 rodzajów, również odgłosy mlaskania potrafiły się różnic w zależności od temperatury powietrza, konsystencji podłoża, koloru stopnia nasycenia wodą – i można by rozpisać małą arię na solistów: grzęzawisko, bagienko, mokradło, muł, trzęsawisko, błocko, osad, glinianka, mułek, szlam, nanos, borowina, ciapryka, ił, breja, chlapa i co tam jeszcze przyjdzie Wam do głowy. Do punktu w Przybyszowie mógłbym zjechać na słoneczku narciarskim, gdybym takowe posiadał. Normalnie człowiek goniłby ok. 4 min/km, a tu była znowu walka o życie. Ostatnie kęsy, ciepłe picie i zostało ok. 14 km do mety.
Tu z kolei nasiliły się objawy zmęczenia – wszak dobijałem już do 30 godziny na trasie. A występowało to w formie halucynacji, zwidów, omamów – jak zwał tak zwał – ale to prawda. Opowieściom kolegów nie do końca wierzyłem, więc objawiło mi się jak biblijnemu Tomaszowi - po prostu widziałem rzeczy, których nie było… Plastikowa huśtawka dla dzieci w środku lasu, dziecko pozdrawiające machaniem ręki, dziwne zwierzęta itp. Było wesoło… Wreszcie zaczęło się przejaśniać, a po upływającej liczbie kilometrów wiedziałem, że zbliżam się już do Komańczy – co prawda pokonując regularną rzekę błota ale w tym momencie nie miało to już żadnego znaczenia. Skończył się las, szlak wytyczały częściej osadzone chorągiewki z oznaczeniem trasy, czuło się metę. I w tym momencie telefon. Dzwonił Maciej, żeby sprawdzić gdzie jestem. Umiejscowił mnie dość dokładnie, przekazał info, że mam jeszcze 1 km przez las i tylko z górki, potem 1 km asfaltu i meta. Super. Ruszyłem mocniej bo była szansa jeszcze kogoś przegonić i poprawić wynik na mecie. Ale błocko nie chciało się skończyć – co jest do cholery – pan od geografii nie umie określić odległości? Przeklinałem go w myśli przez kolejne co najmniej 2 km rzecznej mazi lub maziowej rzeki, a jak turysta po drodze stwierdził, że mam do asfaltu jeszcze z 1 km – myślałem, że go pobiję… Na szczęście każde utrapienie ma swój koniec, znalazłem się na asfalcie i jak to kiedyś stwierdzili nasi niezawodni dziennikarze od sportu – „Jeszcze trzy ruchy i Otylia będzie szczęśliwa” – zostało trochę więcej niż trzy ruchy, ale wreszcie dotarłem do mety. Tutaj czekał na mnie ostatni odcinek błota (a jakże!), medal w formie dzwonka pasterskiego tzw. turcoń, wywiad z miejscowym redaktorem, bluza finishera, kasza zamiast pysznej podobno zupy (tego Orgom nie daruję) i odpoczynek. Koledzy szybko się zjechali, pewnie już niecierpliwie przebierali nóżkami przed wyjazdem, dla mnie najważniejsza była kąpiel i jak usłyszałem, że trzeba się w tym celu udać do szkoły – niedaleko (jak się okazało ok. 3 km od mety) – to Orgi Łemkowyny otrzymały kolejnego minusa.
Jezu, naprawdę dałem radę – to najważniejsza i pierwsza myśl, która zalęgła się w głowie. Nieważny słaby czas (32 godz. i 48 minut), styl też nie będzie mnie prześladował, najważniejsze zadanie – osiągnięcie mety – zostało zrealizowane. Na trasie zjadłem 2 żele, 3 batony, jedną tabletkę enervita (reszta gdzieś się zgubiła), czekoladę, paczkę kabanosów, garści orzeszków, paluszki, porcję ziemniaczków, 2 x zupę, 2 naleśniki. Do tego izo, herbata i niezawodna na trasach ultra – cola. W sumie mniej niż bym się spodziewał. Organizacyjnie – mimo narzekań powyżej – nie było źle. Dobrze zaopatrzone punkty, pomocni i serdeczni ludzie, dość pewnie oznaczona trasa ( we mgle wszystko może zawieść…), najbardziej przeszkadzał brak miejsca do przebrania się – ale może tak miało być… Jeśli mógłbym doradzić coś sprzętowo ewentualnym naśladowcom, podstawa to dobra kurtka, coś na głowę, rękawiczki, kije i buty o odpowiedniej przyczepności. Ponoć inov mudclaw lub terraclaw to najlepsze glebogryzarki na tę trasę. Ale przy takiej ilości szlamu, wody zmieszanej z ziemią, żółtej, czarnej, brązowej gliny – również popularne speedcrossy byłyby OK. Zwłaszcza przy krótszych trasach. W momencie mijania mety – poza radością z ukończenia biegu – dominowała jeszcze jedna myśl: nigdy więcej. Proszę wszystkich kolegów z GIRO i innych – jeśli będę wspominał coś o kolejnej Łemkowynie – proszę mnie ubezwłasnowolnić.
Nie czułem się jak w raju, ta trasa to raczej czyściec bez końca, gdzie testujesz odporność, możesz sprawdzić jak wiele może zdzierżyć twój organizm, gdzie często towarzyszy ci niepewność, gdzie brniesz przez zmieniającą się ale zawsze breję, potulnie i ze zwieszoną głową przyjmujesz kolejne upodlenia, a w ustach towarzyszy ci smak ziemi. Naprawdę nie ma to nic wspólnego z radosnym pląsaniem dzieci w błotnych kałużach, które czasami oglądamy w necie z uśmiechem na twarzach. Dla tych co pójdą drogą Łemkowyny mam raczej strofę szanty – „ściągnijcie flagę w dół, uszyjcie worek mi, dwie kule przy nogach, ostatni ścieg bez krwi, no i - dziewięć sążni wody i sześć błota stóp, sześć błota stóp…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |