2016-10-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Szamotuły (czytano: 456 razy)
„Pan wie, że nie powinien teraz biegać, a ja wiem, że i tak będzie pan biegał” powiedział lekarz od USG po obejrzeniu mojej stopy. Jak tylko wróciłem do domu, szybko przebrałem się i wyszedłem na trening. Po przebiegnięciu 1 km zatrzymałem się. Bolało. Nie było sensu ryzykować pogłębienia kontuzji, więc drogę powrotną pokonałem spacerem. Do półmaratonu w Szamotułach pozostawały jeszcze 3 dni. W czwartek i piątek nie biegałem, starałem się też nie obciążać stopy, za to sumiennie okładałem ją lodem i wspomagałem się zapisanymi środkami przeciwzapalnymi. W sobotę zrobiłem test. Bardzo asekuracyjnie przetruchtałem dyszkę, potem w miarę szybko pocisnąłem 1 km i na koniec serię przebieżek. Ku mojemu zaskoczeniu stopa dała radę. Zaraz po treningu zadzwoniłem do hotelu w Szamotułach i zarezerwowałem nocleg, po kwadransie byłem spakowany, a po kolejnym pędziłem już autostradą w kierunku Poznania.
Szczęście, że były jeszcze wolne miejsca na liście startowej. Szybko kupiłem pakiet i zameldowałem się w hotelu Maraton. Start i meta zlokalizowane były tuż przed wejściem do hotelu, a z okna mogłem oglądać płytę boiska, na której miała odbyć się ceremonia wręczenia pucharów, nagród, no i oczywiście cała impreza pobiegowa. W hotelowym barze poprosiłem o kilka kostek lodu (ciekawe, co pomyślała sobie pani barmanka w kontekście ostatnich wyczynów niektórych naszych reprezentantów w piłce kopanej…) i zaległem w łóżku z lodem na stopie i książką w ręku. Później jeszcze tylko zmiana pokoju, bo ten, który dostałem sąsiadował z salą bankietową, na której odbywała się akurat jakaś impreza (a nic nie wskazywało na jej rychłe zakończenie) i mogłem już w ciszy oddać się w objęcia Morfeusza.
Niedzielny poranek przywitał miłośników zorganizowanego biegania mżawką i temperaturą w okolicach 6 st. W czasie śniadania zastanawiałem się czy założyć coś cieplejszego, czy pobiec „na krótko”. Po rozgrzewce zdecydowałem się na cieplejszy ubiór i była to trafiona decyzja. Tuż przed startem zaczął padać deszcz, który w parze z wiatrem zdecydowanie burzył komfort termiczny. „Ale zimno!!!” usłyszałem w okolicach pierwszego kilometra od dziewczyny biegnącej w szortach i koszulce z krótkim rękawem. Popatrzyłem na nią i po raz kolejny pomyślałem, że dobrze zrobiłem ubierając się trochę cieplej, a żałowałem tylko, że w ferworze szybkiego pakowania rzeczy na wyjazd nie zabrałem cienkich rękawiczek.
Plan na ten bieg był bardzo asekuracyjny. Nie byłem jeszcze gotowy na szybkie bieganie. Po prostu musiałem sprawdzić się przed listopadowym maratonem. Życiówka w połówce nie była wyśrubowana, więc miałem nadzieję na urwanie z niej przynajmniej kilku sekund, a w wariancie maksymalnym na zejście poniżej 1:26.
Po pierwszych przetasowaniach dość szybko uformowała się spora grupa cisnąca po 4:05. Czułem się bardzo dobrze w tym tempie. Jeżeli na chwilę schodziłem z prowadzenia to wydawało mi się, że grupa zwalnia więc dość szybko przestałem przejmować się wiejącym w przeciwną stronę wiatrem, wbiłem się na czoło peletonu i biegłem swoje. Niby tempo było ok, niby nie chciałem się forsować, ale cały czas miałem wrażenie, że biegnę sporo poniżej możliwości. Przyspieszyłem. Było to jeszcze przed dziesiątym kilometrem, nadal mocno wiało, ale pomyślałem wtedy , że niedługo będzie nawrotka, a po niej wiatr w plecy i oderwałem się od grupy. Na kolejnych kilometrach dochodziłem pojedynczych zawodników. Tak było aż do 18 km, kiedy to z kolei ja poczułem na plecach oddech jednego ze współbiegaczy, żeby po chwili oglądać jego plecy. „Trzy kilo do końca, pora przyspieszyć” – powiedziałem do siebie i skontrolowałem czas. W stosunku do planu miałem duży zapas. Zanosiło się na 1:24:xx. Niestety, po zrobieniu kilku szybszych kroków stopa przypomniała mi o swojej kontuzji. Nie to, żeby jakość mocno zabolała, ale dała jasny sygnał, że i tak na sporo sobie dzisiaj pozwoliłem, a podjęcie większego ryzyka byłoby bardzo nieroztropne. Zwolniłem. Wróciłem do poprzedniego tempa. Kilometr później oglądałem plecy kolejnego zawodnika, potem następnego i jeszcze na dwudziestym ktoś mnie łyknął, a ja spokojnie, konsekwentnie, swoim rytmem, bez szarpania zmierzałem po kolejną życiówkę.
Przebiegając przez linię mety stoper pokazał czas 1:25:19. Złapałem medal, przebiegłem jeszcze parę metrów i zatrzymałem się pod prysznicem w łazience pokoju hotelowego. Przebrałem się, spakowałem, a przed wyjściem z pokoju otworzyłem jeszcze okno. Z zewnątrz słychać było spikera, doping kibiców, rozmowy zawodników. Patrzyłem na umordowanych, ale szczęśliwych biegaczy i cieszyłem się z nowej życiówki. Rekord poprawiłem o minutę, zszedłem poniżej 1:26, nabiegałem to z dużą rezerwą i w trudnych warunkach, ale przede wszystkim to wszystko potwierdza, że o ile nie odnowi mi się kontuzja, a przez kolejny miesiąc forma jeszcze wzrośnie, to przy sprzyjających okolicznościach będę mógł nieśmiało pomyśleć o złamaniu trójki w maratonie.
Po wymeldowaniu się z hotelu akurat wbiłem się na ceremonię wręczania nagród. Sponsor biegu fundował lodówkę ;) m.in. dla zawodnika z miejsca 66. Sprawdziłem moje miejsce – byłem 69… Pocieszyłem się, że gdyby pocisnął na maxa i może zszedł poniżej 1:25 byłbym 65. – więc taki scenariusz byłby chyba jeszcze bardziej pechowy ;)
PS. Na trzecim kilometrze trasa biegu ostro skręcała z ul. Lipowej w ul. 3 maja. Szeroki chodnik i jeszcze kawałek trawnika zdawały się krzyczeć do zawodników: „Tnij zakręt! nie bądź frajer! skróć sobie dystans o 3 metry!”. Krzyczały na tyle głośno, że nikt, absolutnie nikt, spośród biegaczy których miałem w zasięgu wzroku nie oparł się pokusie. Zakręt cięli wszyscy. Cięcie obywało się w dwóch wariantach: wariant full – po chodniku i trawniku, wariant light – tylko po chodniku. A ja, jak ten ostatni frajer, pobiegłem po asfalcie…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2016-10-25,15:05): no Gratki :) z 1:25 spokojnie już można trójkę łamać, szczególnie że jeszcze czasu masz trochę do maratonu Shodan (2016-10-25,15:51): Dzięki Snipi! U mnie jest teraz takie stąpanie po kruchym lodzie i szukanie granicy. Wczoraj zaplanowałem 30 km, trasa skończyła mi się na 29 km i nawet nie dokręciłem tego brakującego km, bo mnie już stopa bolała (i dzisiaj znowu przerwa). Silnik mam z turbodoładowaniem, ale ale aktualnie zawieszenie mi się sypie ;) Joseph (2016-11-02,20:14): Uuu, stanowczo za rzadko ostatnio tu zaglądam - so pacze, a kolega startował prawie u mnie, dosłownie za miedzą. Na przyszłość służę noclegiem.
Powodzenia w Walencji, of kors!
|