2016-08-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ale piękny weekend, czyli jestem szczurem lądowym! (czytano: 1559 razy)
I znowu nie napiszę tekstu o zawodach i treningach. Niezwykła daleka podróż, potem nieprzyjemna choroba spowodowały, że moje postanowienia o powrocie do biegania ciągle pozostają w fazie bycia postanowieniami.
To nie znaczy jednak, że moje życie jest pozbawione atrakcji i fizycznej aktywności. Właśnie minął kolejny wspaniały letni weekend. I choć widziałam kawał świata: najwyższe góry, dżungle, pustynie i ogromne miasta, to ciągle tak samo zachwycam się Jurą i nie zamierzam przestać jej zachwalać. Tutaj też nie można się nudzić!
A tym razem było tak. Marek jakiś czas temu opowiedział nam o spływie pontonowym rzeką Białką w okolicach Lelowa. Od razu wywołało to moje zainteresowanie i tak długo marudziłam i drążyłam temat, aż w końcu Jarek dał się namówić i w piątek pojechaliśmy do Lelowa. Wcześniej oczywiście zadzwoniliśmy pod znaleziony w internecie numer i dokonaliśmy rezerwacji.
Na podwórku pana od pontonów czekała już grupka chętnych. Mieliśmy szczęście, bo akurat sprzęt pływający przyjechał ze spływu, więc sprawnie zostaliśmy dostarczeni do niewielkiej przystani na dopływie Białki, dostaliśmy kapoki, wiosła i ponton wraz z instrukcją, jak dopłynąć do miejsca docelowego. Instrukcja była wyjątkowo prosta: należało przemieszczać się zgodnie z biegiem rzeki, zadzwonić do pana po minięciu czwartego mostka, wysiąść przy pomoście przed zaporą, bo dalej i tak płynąć się nie da i czekać na odbiór.
Tak to już bywa, że proste instrukcje obsługi nie gwarantują równie prostej obsługi :) Nasze doświadczenia ze sprzętem pływającym obejmują: pływanie rowerem wodnym po spokojnych zbiornikach, pływanie łódką po niewielkich jeziorach oraz jakieś drobne przygody z kajakiem, w tym spływ spokojną Biebrzą. Wydawało się, że tzw. "spływ rodzinny" Białką nie powinien być trudniejszy. Założyliśmy kapoki, spuściliśmy ponton na rzeczułkę, jakoś się do niego wkokosiłam i odbiliśmy od pomostu.
Z tym odbiciem to może przesada. Po prostu daliśmy się unieść prądowi. To akurat umiem. Właściwie, jak tak się dobrze zastanowić, to ten spływ można by uznać za kwintesencję mojego żywota: prąd mnie niesie, gdzie chce, ja się tylko czasami trochę pomiotam, odbijam od brzegu do brzegu i próbuję ominąć co groźniejsze przeszkody :)
Na początku podeszłam do sprawy ambitnie i starałam się robić użytek z wiosła. "Co Ty robisz???" - krzyczał Jarek - "Nie w tę stronę! Płyniemy do tyłu!". "Nie dźgaj tym wiosłem w burtę, bo zrobisz dziurę!". "Nieee, z prawej wiosłuj! Zaraz wpadniemy na drzewo!". Poganiana krzykami, miotałam się jak w ukropie, a ukrop rzeczywiście akurat panował w przyrodzie. Pot lał się ze mnie strumieniami pod kapokiem, a ponton też się miotał po rzece, na którą wpłynęliśmy, wirując, obijając o brzegi, wpływając w pokrzywy i gałęzie, no - słowem poruszając się zgodnie z ruchami Browna.
W końcu kapitan Jarek zarządził, że mam się położyć na dnie pontonu i trzymać wiosło nad wodą. Najpierw pomyślałam, że to jakaś nowa strategia, ale szybko wyjaśniło się, że mam po prostu nie utrudniać i tak niełatwego zadania płynięcia z nurtem. I wiecie co? Ta nowa rola bardzo szybko przypadła mi do gustu :) Leżałam sobie wygodnie, mając kapok za poduszkę, od czasu do czasu tylko przyczyniając się do sprawy poprzez odpychanie się wiosłem od drzewa lub brzegu, na którym się zaklinowaliśmy. Miałam czas, żeby ponapawać się przyrodą, robić zdjęcia kaczuszkom, które płynęły przed nami, zaciekawionej krowie, obserwującej nas z brzegu i bocianom przelatującym nad nami. Tylko bobrów nie zobaczyliśmy. Wierzę jednak, że są, bo drzew dużo poprzewracanych.
I to chyba największa atrakcja: trzeba się płasko ułożyć na dnie pontonu i za bardzo nie wystawać, żeby pod takim drzewem przepłynąć. Jeden z mostków też wymaga podobnych akrobacji :) No i czasami trzeba trochę pogłówkować (i powiosłować), żeby jakoś wyplątać się z labiryntu gałęzi, wodorostów i powalonych pni, który wyrasta na drodze. Po godzinie Jarek zaczął narzekać, że go już kręgosłup boli i że to dwie osoby są potrzebne do wiosłowania, ale jak pytałam, czy mam chwycić za pagaj, to nie chciał. No to sobie leżałam i cieszyłam światem wokoło i ciszą. Dwie godziny takiego cieszenia się minęły jak jedna chwila. Nawet spod czwartego mostka nie dzwoniliśmy, bo zobaczyliśmy, że pan od pontonów już jedzie.
Fajnie było, mówię Wam, choć ze mnie najwyraźniej szczur lądowy! Tydzień temu pojechaliśmy na rowerach do Blachowni kibicować triathlonistom. Nawet przez chwilę przyszło mi do głowy, że fajnie też byłoby wystartować na jakimś krótszym dystansie. Może nie w tej chwili, bo z moim bieganiem jest dość kiepskawo po roku niebiegania, ale bieganie to pikuś. Z rowerem jestem zaprzyjaźniona. Ale pływanie? W moim tempie? Dostojną żabą? Nie, odpada.
Znajomi wybierają się na zupełnie inny rodzaj "triathlonu": nordic, rower i kajak. Świetna sprawa! Super pomysł! Tylko ten kajak... Startuje się w parach. Kto chciałby płynąć ze mną w jednym kajaku? :(
No nic, ćwiczenie czyni mistrza, może jeszcze i ze mnie na kajaku coś będzie? Wczoraj wypatrzyliśmy spływy kajakowe po Warcie w Mstowie i już zaczynam sobie ostrzyć zęby na taką wycieczkę.
A co robiliśmy w Mstowie? Byliśmy przejazdem na rowerach. Pojechaliśmy odwiedzić znajomą Włodka w okolicach Gidli. Bagatela: niecałe 60 km w jedną stronę. A jaka piękna trasa - połowę Jury przepedałowaliśmy. Zaliczyliśmy i Zaborze, i Olsztyn, i Mstów, i Kłomnice. A górek po drodze dostatek! Pogoda była idealna na taką wycieczkę; lekki wiaterek, nie za zimno, nie za gorąco. Planowaliśmy wracać trochę inną drogą, ale most w okolicy Skrzydlowa zdjęli z Warty i trzeba było wczołgać się znów na Złotą Górę, a potem na ten straszny pagór przed Biskupicami.
W troszeczkę ponad 6 godzin (netto) przejechaliśmy 117 km robiąc 830 metrów przewyższenia. To żaden rekord świata, ale szczur lądowy w postaci starszej pani na rowerze nie ma się czego wstydzić :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Hung (2016-08-08,22:36): Kto nie płynął pontonem po rzece, ten nie wie jak inny (piękny) jest obraz świata z perspektywy niższej niż brzeg. Żabką się nie przejmuj, bo wielu triatlonistów zasuwa tym stylem. Varia (2016-08-08,22:40): Tak mi też mówiono, ale przeraża mnie ta kotłowanina w wodzie na początku. No i na pewno wszyscy by się już rozeszli do domu, zanim ja bym dotarła do brzegu :)
|