2015-10-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Trochę mniej niż półmaraton – Vilniaus 20 km (czytano: 981 razy)
Wilno, miasto nieodłącznie kojarzące się z polskością. Uświęcone krwią wielu pokoleń naszych Rodaków. Nie od parady, pewien gość z piórem pisał: „Litwo, ojczyzno moja…” I właśnie tutaj przyszła pora na start, start na nietypowym dystansie 20km.
Sam pomysł na ponowne odwiedzenie Wilna wpadł mi do głowy spontanicznie. Równie spontanicznie (nie przemyślawszy) sprawy kupiłem bilet na czerwony autobus i zadowolony oczekiwałem na wyjazd.
Start był w sobotę, wyjazd z Warszawy w piątek o 21. Przede mną 8 godzin podróży w nocy. Miałem nadzieję na wygodne rozłożenie się na dwóch fotelach i przespanie dojazdu. W końcu ile osób będzie jechać do Wilna? No i się zdziwiłem. Autobus wypchany do ostatniego miejsca, na pokładzie wesoła międzynarodowa wycieczka młodzieży… nie przespałem nawet minuty!
Na miejsce dojechaliśmy przed 6 rano (zmiana czasu), ciemno, zimno i nie ma gdzie usiąść. No to w drogę, biuro zawodów otwierało się o 9, ja planowałem tam być około 10, pozostały czas poświęcając na zwiedzanie. No to w drogę.
Ostra Brama, starówka, Cmentarz na Rossie, Wieża Gedymina, kościoły i klimatyczne uliczki, zwłaszcza, że nad ranem nie było na nich nikogo. Do biura dotarłem przed 11 ledwo powłócząc nogami. Tak zmęczony bywałem po maratonach, a nie przed biegiem!
Biuro znajdowało się w centrom handlowym na piątym piętrze (chwała ci projektancie za windę). Pakiet nie powalał: dwie ulotki, numer startowy i mała paczka żelków Haribo. Przebrałem się szybko w łazience i padłem – dosłownie, na jakimś dywaniku tuż przy brzęczącym samochodziku, takim dla dzieci, ze światełkami i miejscem do siedzenia. Obym tylko nie usnął, bo przeoczę start. Nie usnąłem, ale za to dostałem jakiejś drżączki. Fajnie, może wcale nie biec? E tam, przejdzie. Łyknąłem procha kofeinowego i zwlokłem się na dół. Oddałem plecak do przechowalni i na rozgrzewkę. A za chwilę start. Razem z nami biegli także zawodnicy na 10 km, więc w sumie około 500 osób stłoczyło się w strefie. Nie sposób było się dopchnąć bliżej, zakorkowałem się mniej więcej w połowie grupy. Chwila odliczania i start.
Po 500 metrach wiedziałem już o przynajmniej dwóch błędach jakie popełniłem. Po pierwsze, niepotrzebnie nałaziłem się przed biegiem, bo nogi miałem jak kołki i bolały przy każdym odbiciu, a po drugie, nie zainteresowałem się profilem trasy, a było czym. Okazało się, że tutaj praktycznie nie ma odcinków płaskich. Albo w górę, albo w dół. Kilka naprawdę mocnych zakrętów i spory wiatr.
Na początku oczywiście wyprzedzanie wolniejszych, a później ustabilizowanie w miarę możliwości tempa. Na 3 km zacząłem biec za dziewczyną i chyba jej trenerem, i tak praktycznie 6 km. Nie chcieli zmian, to nie dawałem, nie będę im psuł planów. Później trochę przesunąłem się do przodu i na drugim kółku biegłem już sam. Od 15 km było bardzo ciężko, wcześniejszy spacer dawał się we znaki. Na podbiegu tempo spadło prawie do 4:50/min, a na 18 wyprzedziła mnie dziewczyna, za którą biegłem wcześniej. Kilometr przed metą, wyprzedziłem jeszcze jednego zawodnika i ostatecznie z czasem 1:22:32 wpadłem na linię. 17 miejsce. Nie jest źle. Mogło by lepiej. Teraz szybko do łazienki, przebrać się i na autobus powrotny.
Taka wycieczka „na wariata”. Bieg jak bieg. Dobrze zorganizowany, bardzo dużo pozytywnych ludzi mówiących świetnie po polsku. Samo Wilno kompletnie nie zmienia się w przeciągu lat. Jak ktoś był tu 5 lat temu jak ja, to zastanie te same nieodnowione budynki, te same zapomniane przez czas miejsca. Tylko napisów polskich coraz mniej…
A! Z powrotem w autobusie były dwa miejsca na których mogłem nareszcie rozprostować nogi zajadając się bułkami kupionymi na miejscowym targu. W Warszawie będę o 23.10. Fajnie było. Jeszcze tam wrócę!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |