2015-09-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieg 7 Dolin -12.09.2015 (czytano: 1670 razy)
Bieg 7 Dolin – 13:52:09, 9ta pozycja z 40 kobiet i 135 z 450 open
Nie mam szczęścia do tego biegu. A cios – jak zwykle - przeszedł z najmniej oczekiwanej strony.
Tym razem przed biegiem mocno martwiłam się mięśniem czworogłowym uda prawego, który się spiął i dokuczał nawet przy chodzeniu. Na szczęście Mateusz „Twardy Łokieć” Chajęcki (FIZMED) przywrócił mi możliwość biegania
Do lekkiego przeziębienia nie przyłożyłam zbyt wielkiej wagi. Nic poważnego, jednak ustąpić nie chciało, ciągnęło się od ponad miesiąca. Przed zawodami kolega nawet rzucił, że powinnam coś z tym zrobić, bo „krótki” oddech możne dać mi się ze znaki …. To ostrzeżenie też jakoś przeleciało obok mnie.
Na trasie nie od razu zrozumiałam swój błąd ignorancji. Pierwszy etap biegu do Rytra (36 km) przeszedł właściwie gładko. Zdecydowanie więcej i szybciej podbiegałam na tym odcinku niż przy wcześniejszych startach. Nawet udało mi się przytruchtać cały podbieg pod Hotel Perła Południa, gdzie był przepak. Dla mnie to osobisty sukces, bo pokonywałam ten łagodny, acz upierdliwie ciągnący się w górę asfalt na kilku różnych zawodach (B7D, Visegrad Maraton, Bieg Niepodległościowy) i zawsze przechodziłam do marszu. Wyjątkowo tylko mi się pić chciało, ale to jeszcze nie dało mi do myślenia. Przepak w Rytrze wykonany sprawnie przy pomocy mega uczynnych wolontariuszy i z połówką drożdżówki w ręku ruszyłam dalej.
Nagle na podejściu na Prehybę uderzyły mnie problemy z oddychaniem. Sapałam jak lokomotywa, a para szła w gwizdek. Parę razy musiałam zatrzymać się i złapać oddech. Wyprzedziło mnie kilka osób, w tym jedna kobieta. Trochę mnie to zmotywowało do walki, ale na krótko. Moja klatka piersiowa była zmęczona, nie nogi. Brak mojej zwykłej „pary” na podejściu był wkurzający, na szczęście nie dołujący. Różnica jest taka, że starałam się walczyć z niemocą, a nie się poddałam. Zanim doszłam do Schroniska na Prehybie stwierdziłam dodatkowo, że coś nie tak jest z żołądkiem. Czasu na analizy nie było, bo właśnie stanęłam przed Schroniskiem i usłyszałam, że ktoś mnie woła. Ku mej radości ujrzałam koleżankę klubową. Beatka kupiła mi colę i szybciutko przelała ją do bidonu. Ja w międzyczasie zjadłam kawałek drożdżówki i uściskana pobiegłam dalej. Biegi ultra bez coli nie istnieją. Szkoda, że organizatorzy zapewnili ją tylko na ostatnim punkcie w Bacówce pod Wierchomlą. Cała rzesza po trasie radziła sobie z brakiem tego napoju bogów różnie – sklepy, schroniska, lub zapasy własne z przepaków.
Wracając do biegu. Odcinek do Piwnicznej przeleciał dość szybko – dużą cześć trasy pokonałam wspólnie z poznanym na trasie Radkiem, ja ciągnęłam na podejściach, on na płaskim i zbiegach i całkiem przyzwoicie nam szło. Gdzieś koło Obidzy śmignęła nas szybciutko i leciutko Olga Łyjak, jako pierwsza kobieta z trasy 64 km. Energię czerpałam właściwie tylko z coli, bo praktycznie nic nie jadłam. Żołądek coraz wyżej podchodził do gardła. Punkt w Piwnicznej przywitał mnie brawami tłumu biegaczy, którzy oczekiwali swojego startu na 36 km. Szybko zmieniłam koszulkę. Wiedząc, że kolejny etap zaczyna się od mega podejścia postanowiłam zmusić się do zjedzenia czegoś. Pomarańcze z solą Drożdżówka popijana herbatą jakoś weszłam.
Znów dygresja – była to ostatnia drożdżówka. Może później dowieziono, ale osoby wbiegające za mną mogły liczyć tylko na herbatniki. Do braków jedzenia przyczynili się też chyba biegacze z dystansu 36 km, który korzystali z bufetu w oczekiwaniu na swój start. Duży błąd organizatorów w przygotowaniu punktu.
Do następnego punktu w Wierchomli doszłam bardziej siłą woli. Trzymała mnie myśl, że czeka na mnie wsparcie mentalne i fizyczne - Partner, z którym jestem przyzwyczajona biegać, a dodatkowo wyposażony w cole i kijki dla mnie. Droga dłużyła się okrutnie – na podejściach zatykało mnie oddechowo, podbieganie nawet na płaskim kończyło się po parudziesięciu metrach zbieraniem się na wymioty. Z utęsknieniem wypatrywałam zbiegów, kiedy to mogłam lekko przyśpieszyć do… truchtu.
Tu warto wspomnieć o dopingu od biegaczy – od Piwnicznej biegliśmy razem już wszyscy z trzech dystansów: 100, 64 i 36. Rozróżnialiśmy się po kolorach numerów startowych, bo kultowa „świeżość w kroku” nie zawsze była wyznacznikiem pokonywanego dystansu. Wiele osób widząc mój żółty, „setkowy” numer gratulowało mi tempa, zagrzewali do dalszej walki. Ten odcinek to tak trochę przeleciałam na tych motywacyjnych kopach. Tylu ciepłych słów jeszcze nie słyszałam na biegu, starałam się odpowiadać, uśmiechać, nawet jeśli twarz bardziej w grymas bólu skłonna była się układać.
Wiechomle osiągnęłam w stanie dużego zmęczenia fizycznego i psychicznego. Gdyby nie chęć uzyskania punktów do UTMB, to zeszłabym z trasy, choć czas miałam niezły, gdyż cały czas wynikało, że powinnam być na mecie w ok. 14h. Przede wszystkim jednak przez samopoczucie nie do końca miałam przyjemność z biegu, a to powinno być najważniejsze. Z drugiej strony wiem, że w ultra samopoczucie zmienia się co chwilę. Postanowiłam przeczekać.
Wsparcie zadziałało – obecność bliskiej osoby, trochę rozmowy pomogło na głowę, a kijki i cola pozwoliły odżyć ciału. Dodatkowo przez remont trasy narciarskiej na Wierchomli podejście nie było bezpośrednio pod wyciągiem jak w ubiegłym roku, tylko drogą z boku – dla mnie była to kolosalna różnica i ułatwienie. Jak przeżyłam zbieg z Wierchomli to już tylko wystarczyło dojść do Bacówki i zacząć odliczać kilometry do mety. Niestety, droga do Bacówki to już właściwie tylko szybki marsz i wspomaganie się kijami. Był to najgorszy moment dla żołądka i płuc, tak tańczyli ze sobą, że przed oczami miałam mroczki. Ehh… przed samym punktem wydelegowałam swoje wsparcie w celu nabycia kolejnej coli, na szczęście tym razem była ona dostępna na punkcie. Ten cudny lek na wszystko wlałam do bidonu i ruszyliśmy w kierunku Krynicy.
Z każdym krokiem ku mecie załączała się dawka adrenaliny, której działanie potęgowała nadzieja na leciutkie połamanie 14 h. Nie ma co ściemniać, że wszystkie dolegliwości przeszły, ale adrenalina skutecznie je wytłumiała. Znów mogłam truchtać na płaskim. Odwróciły się proporcje – więcej było truchtu niż marszu. Pomagał też profil trasy, w którym dominował zbiegi. Tempo mieliśmy na tyle dobre, że doszliśmy paru zawodników, którzy zostawili mnie sporo przed Wierchomlą. Ostatecznie na metę wpadłam 13:52:09.
Meta to nie koniec historii – jeszcze trzeba dojść do pokoju i przeżyć. Po raz kolejny okazało się, że najtrudniej przeżyć. Gdy adrenalina zaczęła opadać, dotychczas tłumiony żołądek ostro ruszył w górę. Dopiero pozbycie się jego zawartości pozwoliło poczuć się lepiej i faktycznie zacząć odpoczywać. Sztywność nóg po biegu była spora, ale tak stricte mięśniowo nie byłam jakoś bardzo zmęczona. Niestety, energetycznie wyjechałam się do zera, a przez chwilowy jadłowstręt nie mogłam od razu zacząć uzupełniać. Na szczęście dobry, gorący rosół późnym wieczorem podziałał jak balsam. W końcu mogłam spokojnie zasnąć :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |