2015-07-19
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Trzeci z czterdziestu - III Cracovia Marathon (czytano: 2155 razy)
Pogubiłem się kalkulując ilość przebiegniętych maratonów. Bynajmniej nie ze względu na braki w podstawowej wiedzy z zakresu majzy, ani uszczerbku na pamięci... nie przywięzywałem znaczenia do ich ilości. Biegałem sobie. Ich usystematyzowanie stało się potrzebne w momencie postanowienia przebiegnięcia czterdziestu klasyków przed czterdziestymi urodzinami, ot co. Przy zamieszczonym ostatnio wpisie napisałem "jedenaście" i... pomyliłem się. Maraton w Durness w ramach Cape Wrath Challenge był moim dwunastym klasykiem. Biegałem imprezy dłuższe niż czterdzieści dwa kilometry z większym lub mniejszym powodzeniem. Przygodówki, Harpagany, piesze maratony, ale nie w tym rzecz, żeby teraz się licytować. Klasycznych, nowożytnych maratonów przebiegłem dwanaście. Podkreślam "nowożytność" swoich dokonań, bo niewiele osób wie skąd się wzięła ta śmieszna końcówka maratońskiego dystansu:-P
III Cracovia Maraton, 2004 4:04:06
Kiedy zastanawiałem się nad przebiegnięciem maratonu decyzję pomógł mi podjąć jeden szczególnie trafiający do mnie argument, a mianowicie to, że muszę to zrobić teraz (12 lat temu), bo to ostatni moment, gdyż najwyższy czas poświęcić się pracy, dojrzałemu życiu i nadeszła pora, aby poważnie myśleć o przyszłości. W życiu poważnego, dojrzałego mężczyzny nie ma przecież miejsca na bieganie, treningi, latanie w gaciach i podkoszulce. Przypomniała mi się mama jednego z moich wielkich przyjaciół, która zabroniła mu nosić pomarańczowego swetra, bo mężczyźnie w "tym" wieku to nie przystoi. A ja w tym wieku właśnie byłem i odziany w syntetyczne rajtuzki pląsałem po okolicznych lasach. Rozerwany pomiędzy drzemiącym marzeniem o realizacji biegowego marzenia, a tym co nieuniknione postanowiłem "zaliczyć" królewski dystans tak, aby móc na starość wnukom powiedzieć, że ich dziadek przebiegł czterdzieści dwa kilometry. Nie chodziło o żadne patetyczne coś tam, coś tam... żadnych uniesień.
W którymś z dotychczasowych wpisów ująłem życiową mądrość, że dobro kształtuje się powoli... Myślą na dziś może być, że wszyscy dojrzewamy w innym tempie. Dwanaście lat temu naprawdę wydawało mi się, że taka jest kolej rzeczy i... tak jakbym się trochę pomylił, nie? Nie mogę konkurować ze swymi koleżkami, którzy maratonów przebiegli całe dziesiątki, ale nie jest to żaden mój kompleks.
Moje postrzeganie maratonów wywodzi się z drugiego, czy nawet trzeciego sortu biegaczy. Właśnie tu się plasuję. To tacy truchtacze ustanowili te dziesięć, czy nawet więcej, lat temu status tego sportu, który dziś bije kolejne rekordy popularności. Nie ma wśród takich jak ja biegaczy biegowych legend, ale jest armatnie mięso, dzięki któremu Orlen, PKO, PZU i inne finansowe potęgi inwestują w bieganie grubą kasiorę... Oczywiście znowu mnie poniosło. Porównując się do swoich kumpli z biegowych tras chciałem tylko zaznaczyć, że choć jestem mały, to jednak wariat.
Tęskniłem za Krakowem i w maju 2004 roku zdecydowałem przebiec kolejną, trzecią edycję Cracovii Maratonu. Nie byłem w super formie, nie byłem w nawet jako-takiej formie, ale szalenie chciałem Kraków po pewnych wydarzeniach odczarować. Każdy z nas ma własne powody do wykonywania życiowych zakrętów, zwrotów, powrotów i - przede wszystkim - prawo do popełniania błędów. Maraton miał pomóc w czymś, co i tak z założenia skazane było na niepowodzenie, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.
Kraków uwielbiałem od zawsze. Zaraz po Tatrach było to miejsce, do którego uciekałem najczęściej. Tym razem udało mi się połączyć obie te przyjemności i na maraton, który był podsumowaniem długiego majowego weekendu pojechałem przez Stary Smokovec, Chatę Zamkowskiego i Therego... Nie trenowałem zbyt intensywnie, jadłem różne świństwa, no i byłem chwilę po maratonie przebiegniętym w Dębnie. Do tego kilka dni w górach na chińskich zupkach też dało się na trasie we znaki. Ale w tej imprezie był jeszcze powiew tego amatorskiego entuzjazmu, który jest już w zasadzie jedynie mglistym wspomnieniem na podobnych wielkich już teraz "iwentach";-) Niby Kraków i masowa impreza z biegowymi gwiazdami, ale czuło się wówczas, że ta impreza jest dla nas, a nie telewizyjnego przekazu. Nie był to spektakl transmitowany na cały kraj, a pomimo tego czuliśmy się wyjątkowo.
Po jedenastu latach trudno jest powiedzieć cokolwiek wiarygodnego na temat przebiegu (w dosłownym tego słowa znaczeniu) tamtej imprezy i mojego w niej startu. Pamiętam epizody, jakieś uwiecznione na dnie głowy stopklatki. Mur oczywiście zaliczyłem, mur musiał być. Pamiętam gościa, którego na jednej z ostatnich prostych złapał skurcz. Rzecz działa się już na płycie Rynku Głównego przed zakrętem pod Kościołem Mariackim. Pamiętam swój finisz i satysfakcję po przekroczeniu linii mety, choć teraz pewnie oczekiwałbym lepszego wyniku. Pamiętam, że zatrzymałem sie wówczas u przyjaciół, z którymi nie utrzymuję już kontaktu, a szkoda, bo ich znajomość bardzo sobie ceniłem. Pamiętam spacer po mieście w przeddzień startu i... ha! Pamiętam, jak przekonałem sie o niezniszczalności maratończyka. Cracovia, nie wiem czy zostało to przez te ostatnie jedeście lat rozwiązane, ale nie posiadała na mecie zaplecza sanitarnego. Po przekroczeniu linii mety i chwili odpoczynku stanałem nad studzienką kanallizacyjną kilka metrów od pomnika Mickiewicza. Zdjąłem koszulkę i zostałem przez swą ówczesną sympatię polany wodą źródlaną z pięciolitrowego baniaka, następnie dokładnie wyszorowany gąbką z żelem i konkretnie opłukany. Mogła być najpóźniej trzynasta trzydzieści, może czternasta, ale ja wcale nie myślałem o dłuższym odpoczynku. Po przedpołudniu spędzonym na bieganiu przez resztę dnia eksplorowaliśmy miasto, by pod wieczór wylądować w jakiejś tancbudzie i bawić się, w sensie tańczyć, do drugiej w nocy.
Był to jeden z tych niewielu biegów, na który dojechałem komunikacją miejską w stroju startowym i nie byłem odosobnionym przypadkiem. W zasadzie w ten niedzielny poranek biegacze w tramwaju dominowali. Dominowali liczebnie - oprócz nas kilka osób wracało lub jechało do kościoła (było chwilę po ósmej rano) i dominowali aromatycznie... Nie wiem skąd sie brała, szczególnie wtedy popularna moda na stosowanie żeli typu "Ben Gay" zamiast kilku minut rozgrzewki, ale to mały problem. Najgorsze było zestawienie: Ben Gay plus odzież nie prana zbyt regularnie ze wzgledu na "ryzyko utraty właściwości technicznych".
Za tydzień znów będę przejeżdżał przez Kraków, tym razem na maraton nieco wyżej - pierwszy Maraton Podhalański - z pewnością w delikatnie czystszym powietrzu i nieskrępowanej murami przestrzeni, ale chcąc przebiec jeszcze dwadzieścia osiem maratonów w rok i trzy miesiące muszę poważnie brać pod uwagę wszystkie imprezy. Cracovię również.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |