2015-07-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kobieta pracująca, czyli biegam w sztafecie. (czytano: 630 razy)
Jako kobieta pracująca, która żadnej pracy się nie boi, przez kilka dni grabiłam, sprzątałam las, nosiłam i przewoziłam rozmaite obiekty, załatwiałam, wieszałam itp, a w sobotę, po długiej przerwie w bieganiu, stanęłam do wyścigu i wolno, bo wolno, ale przebiegłam w upale 16 km. I mogłam sobie spojrzeć bez obawy w oczy w lustrze. Oczywiście pod warunkiem, że miałabym siłę dojść do lustra...
A dlaczego? A po co? A kto mnie tak gna? Ano Prezes oczywiście mnie tak gnał do roboty, bo mnie miał pod ręką, a wymyślił sobie stukilometrową sztafetę na stulecie Żarek Letniska. Do Bochni się w tym roku nie załapali, to głód sztafet go zmógł i postanowił urządzić własną.
I chwała Prezesowi (to mówiłem ja - Jarząbek Wacław:)), bo impreza była świetnie pomyślana i chyba się udała, ale że "czasem aż oczy bolą patrzeć, jak się Prezes dla naszego klubu przemęcza", a sił i środków u nas niedostatek, to pomóc trzeba było i naharowaliśmy się jak bure szkapy. Grzesiek z Bogdanem specjalny mostek z desek zbili i przerzucili przez naszą rzekę. Szczęśliwie Czarka to nie Amazonka, więc dało radę, choć maczeta by się przydała, takie chaszcze trzeba było wykarczować, by ścieżkę wytyczyć w takim miejscu, gdzie szerokość rzeki nie przekraczała długości desek.
I tak, Prezes z najprawdziwszą kosą podążał przodem, za nim Jarek z podkaszarką, a na końcu ja z wielkimi grabiami. A czego tam w chaszczach nie było! Szkło całe i potłuczone, puszki, plastiki, komary, żaby i muchy. Do wyboru, do koloru. A gdy już przeprawa przez rzekę uczyniona została, przyszła kolej na resztę dwukilometrowej leśnej pętelki. Wygrabiliśmy z Maćkiem wszystkie szyszki, patyki i inne przeszkody terenowe, Jarek z Prezesem odrąbali kilka najbardziej wystających korzeni, zmierzyli trasę na wszelkie możliwe sposoby: kilka gpsów aż się rozgrzało do czerwoności, rywalizując ze sobą o najdokładniejszy pomiar, trzy liczniki rowerowe dołączyły do współzawodnictwa, a na koniec do akcji wkroczyła zwykła pięćdziesięciometrowa taśma, by ustalić zwycięzcę :) Gdy już każdy centymetr leśnych ścieżek został zmierzony i doczyszczony do połysku, nastąpiło oznaczenie trasy: dla tych co maja głowę w chmurach umieściliśmy na drzewach "lepperówki", a dla tych bardziej przyziemnych Prezes usypał wapnem strzałki i linie naziemne. No to już tylko czerwonego dywanu zabrakło!
I nastąpiła w końcu godzina zero, czyli ósma rano w sobotę 4 lipca. Na starcie pojawiło się 5 sztafet: Białe Kenijki, czyli 6 rewelacyjnych dziewczyn pod wodzą Marioli, Antoś Team, czyli zespół sześciu młodych i mniej młodych, ale utalentowanych lokalsów, Ambitni Amatorzy, którzy ambitnie chcieli biegać w składzie dwu i pół osobowym, ale ostatecznie zgodzili się troszkę wzmocnić oraz dwie ekipy Leśnych Ludków: jedna - pod wodzą Kasi, to sprawdzona w Ostrawie drużyna, poszerzona o Andrzeja i druga - czyli cała reszta, w tym ja. Oprócz wyżej wymienionych, każdy chętny mógł w ramach obchodów święta naszej miejscowości przejść lub przebiec dowolną liczbę razy wytyczoną przez nas pętelkę, uzyskując w nagrodę odpowiedni certyfikat. A było za co, bo żar lał się z nieba od samiutkiego rana i potrzebne było samozaparcie, żeby ruszyć zwłoki z pobliskiej plaży.
Przyznam szczerze - bieganie było ostatnią rzeczą, na którą miałam w tym momencie ochotę. Ledwo wstałam, po prawie nieprzespanej ze zmęczenia, upalnej nocy. Zanim wystartowaliśmy, nanosiłam się zgrzewek z napojami, pudeł z prowiantem, banerami, stołów, sprzętu nagłaśniającego i diabli wiedzą, czego jeszcze. Zdążyłam też pokłócić się z rodziną bliżej nieustaloną liczbę razy. Nie trenowałam sensownie od miesięcy. Słowem - jedyne na co miałam ochotę, to zwinąć się w kłębek i naciągnąć na siebie czapkę niewidkę.
Zamiast tego i całkiem wbrew sobie powiedziałam ponuro: "To może ja pobiegnę jako druga?". I pobiegłam. I wiecie co? Po 100 metrach zapomniałam, że wszystko mnie boli, że jest koszmarnie gorąco, a świat jest niewdzięczny i całkiem do niczego! I nie było wcale ważne, że nasza oldschoolowa, nierówna sztafeta szybko znalazła się na niekwestionowanym ostatnim miejscu, które dzielnie utrzymała do samego końca. Wcale nie migałam się od biegania, choć w międzyczasie zrobiłam 9 kursów moim pojazdem samochodopodobnym (to był ostatni dzień, gdy byłam w jego posiadaniu - teraz przekazałam go Maćkowi, w końcu grabił las i coś mu się za to należy :)), dowożąc chleb, napoje, banany, czekoladę i co tam jeszcze, rozładowałam i załadowałam zmywarkę, wstawiłam pranie. No, w końcu przecież jestem kobietą i jakieś obowiązki mam :) A w wolnych chwilach (skąd ja je wzięłam???) pomagałam Jarkowi wpisywać i liczyć wyniki. Aha, i jeszcze zdjęcia robiłam :)))
No dobrze, dość przechwałek. Wygrały rzecz jasna, z ogromną przewagą, Białe Kenijki. Tak trzymać dziewczyny! Ale przecież nie tylko o wygraną tu chodzi, ale o zabawę, o atmosferę, w której każdy mógł czuć się doceniony. To jest właśnie to, co pozwala zapomnieć o wszystkich trudach, konfliktach, zmęczeniu itp i powiedzieć "no dobra, to za rok zrobimy imprezę dla dwudziestu sztafet :)". Pomożecie? Przyjedziecie? Trasa jest ekstra, mówię Wam. Tylko trzeba ją będzie jeszcze raz wygrabić z szyszek :)
A teraz zaczynam celebrować moje największe prywatne święto, czyli coroczny pobyt w Alpach. Na pewno Wam o tym napiszę, jak tylko będziecie chcieli.
A co tu robi koza? Śmieje się z takich, co to zamiast schować się w cieniu, ganiają po lasach w czterdziestostopniowym upale. A serio, to po prostu moje aktualne sąsiadki, Wiedzieliście, że kozy potrafią się śmiać? Ja już wiem!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Inek (2015-07-08,18:09): Gratulacje! Wspaniała inicjatywa, zaangażowanie, interesująca relacja .., wszystko to dobrze rokuje na przyszłość :) Powodzenia!
Varia (2015-07-08,21:42): Dziękuję :) Zawsze twierdzę, że jeśli się już coś robi, to trzeba się starac zrobić to dobrze. Oczywiście, wychodzi różnie :)
|