2015-05-31
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Triathlon Sieraków – recenzja świeżo upieczonej triathlonistki – część I (czytano: 925 razy)
Wychodzi na to, że jestem kobietą z żelaza. Wprawdzie tylko w ¼ czyli na dystansie 56,6 km, ale żelazo to żelazo i nie traci swoich właściwości bez względu na to na ile części się je dzieli.
Do końca nie wiedziałam czy wystartuję i dlatego NIKT nie wiedział, NIKOMU nie powiedziałam, bo bałam się zapeszyć. Licho nie śpi, więc trzeba dmuchać na zimne ! Zresztą nadal moja rodzina i przyjaciele NIC jeszcze nie wiedzą. Czytelnicy bloga będą pierwsi.
Gdy jechałam w piątek odebrać pakiet startowy, wstawić rower do strefy zmian no i stawić się na obowiązkowej odprawie technicznej miałam mieszane uczucia. Wiedziałam, że wystartuję tylko nie byłam pewna czy to aby dobry pomysł. Stres mnie pomału podjadał i nie czułam się w 100 % przygotowana przez tą kontuzję. Coraz mniej też byłam przekonana czy tego naprawdę chcę a jak weszłam na salę i zobaczyłam setki twarzy ( w 90 % sami panowie ), pomyślałam, że to pewnie wielokrotni zawodnicy, starzy wyjadacze, rekordziści i zadałam sobie pytanie: co ja w tym elitarnym gronie robię ? Poczułam się trochę nie na miejscu. Na szczęście znalazło się kilka pań, takich samych „świeżynek” jak ja, więc zaczęłyśmy się wspierać i tylko trochę poczułam się raźniej. Ale skoro zamarzyło mi się zostać triathlonistką, choćby tylko ten jeden raz, to wypadałoby to marzenie spełnić. Zwłaszcza, że niedawno ukończyłam 50 lat i postanowiłam to uczcić w nietypowy sposób. To ma być rok wyzwań i innych niż dotąd osiągnięć sportowych. W końcu pół wieku na karku zobowiązuje ! Zresztą piątka jest dla mnie taka magicznie pozytywna. No to do dzieła ! A że opis jest długi ( mam nadzieję, że przy tym nie nudny ) bo po raz pierwszy w historii pisania mojego bloga podzieliłam go na 2 części. Tyle tego wyszło, ale też nigdy wcześniej nie brałam udziału w takiej imprezie sportowej. Duża impreza, więc dużo pisania. W końcu to trzy etapy, czyli jakby trzy niezależne zawody sportowe, zatem kolejno: pływanie, kolarstwo i bieg i garść moich wrażeń..
Najbardziej bałam się pływania. Nie! Ja się nie bałam – ja byłam przerażona. Bałam się nie tyle samego pływania ile tego, co się z tym wiązało. A wiązało się bardzo wiele. Aż trzy debiuty naraz: debiut pływania w akwenie otwartym ( nie żebym nigdy nie pływała w jeziorze no ale nie tyle i nie na czas ) , debiut pływania w piance ( dla mnie wielce klaustrofobiczne odczucie ), debiut pływania kraulem, którego przecież przez ostatnie miesiące dopiero się uczyłam. Faktycznie zrobiłam ogromne, wręcz skokowe postępy i to w kilka decydujących treningów, bo jeszcze parę tygodni temu przepływałam zaledwie 25-50 metrów kraulem bez przerwy ! I to był szczyt moich możliwości. Zatem o pływaniu tym stylem na zawodach nie mogło być mowy. Postanowiłam więc natychmiast coś zmienić i w tydzień później 10 krotnie zwiększyłam ten dystans na jednym treningu by już na kolejnym go podwoić a na następnym przepłynąć ponad 1 km w 25 minut. Tak po prostu, ale nadal nie byłam przekonana czy zdecyduję się płynąć tym stylem w jeziorze. Dodatkowo paraliżujący lęk przed wodą, w której nic nie widać. Trochę dużo jak na pierwszy raz.
Do tej pory pływałam w basenie gdzie woda jest płaska jak stół, niebieściutka jak z reklamy wakacji na Hawajach, widać dno i brzeg, są tory, czyli to, co pozwala płynąć prosto, bez foczej pianki i tak sobie trenowałam do woli w tym prostokątnym pudełku. Panika pojawiła się dopiero wtedy, gdy zdałam sobie sprawę, że mam lęk przed tzw. „czarną wodą”, że paraliżuje mnie, gdy nie widzę dna. Obawiałam się, że zawody jeszcze się nie zaczną na dobre a już się dla mnie skończą, bo wyjdę z wody i najzwyczajniej w świecie nie dam rady. Dałam ! I nawet w nienajgorszym czasie, mimo fali, która zalewała, mimo wiatru, który te fale zwiększał. Pogoda w etapie pływackim zdecydowanie nie dopisała, bo nagle pojawiły się chmury, zaczął wiać silny wiatr tworząc fale, jakich na jeziorze dawno nie widziałam. Na dodatek było potwornie zimno. Do tego stopnia, że dygotaliśmy na brzegu oczekując na swoją kolej. A tego czekania było dużo, bo całe 40 minut. To była ostatni fala – błękitne czepki, czyli kobiety i mężczyźni w starszej kategorii wiekowej. Bo czerwone, białe, pomarańczowe i granatowe dawno już popłynęły a nawet wyszły z wody. Nigdy nie myślałam, że w piance może być zimno. Wcześniej zrobiłyśmy sobie rozgrzewkę w wodzie i gdy weszłam do jeziora udało mi się przepłynąć parę metrów i nagle zabrakło mi tchu. Byłam załamana ! Ostrzegał mnie przed tym jeden z zawodników, że w piance pływa się inaczej, pianka daje wrażenie ściskania, pianka nabiera wody. No więc doświadczyłam tego wszystkie naraz. Wyszłam z wody, spojrzałam ILE muszę przepłynąć, poszukałam na horyzoncie boi, które trzeba było ominąć i ogarnęło mnie przerażenie. Nie wiedziałam, że 950 metrów tak wygląda z brzegu – dużo do przepłynięcia ! A przecież w basenie pływałam kilometry bez żadnego problemu ! Pomyślałam sobie, że skoro powiedziałam A to musze powiedzieć B bez względu na to, co będzie. Na szczęście woda nie była „czarna” tylko „zielona” chociaż i tak dna nie było widać. Najgorsze były fale i zatykający wiatr, więc płynęłam żabką. Dopiero na ostatniej prostej gdzie wiatr już tak nie dawał się we znaki płynęłam kraulem. A że ja dosyć szybko pływam a jeszcze pewnie dodatkowo napędzał mnie lęk to dałam radę, chociaż ten etap należał do najbardziej traumatycznych przeżyć. Może następnym razem ( jeśli będzie następny raz ) będzie już lepiej, bo WIEM co mnie czeka.
Przeczytałam, że „ od wyjścia z wody do strefy zmian jest około 250 metrów. Zawodnicy będą biec po płytach betonowych oraz kostce brukowej. Tam gdzie będzie to wskazane rozłożone zostaną maty gumowe oraz dywany.” No trochę mnie to przeraziło, bo jakoś nie mogłam sobie wyobrazić biegu w piance na boso. Na szczęście okazało się, że nie jest tak strasznie jak myślałam.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |