2015-05-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| piątka (czytano: 870 razy)
Pobiegłem sobie w sobotę 5 km w Oleśnie w ramach tzw. Oleskich Biegów Pokoju. Fajna, płaska, dość szybka trasa z przebiegnięciem przez stadion, w atmosferze swojskiej, tylko minimalnie obciachowej imprezy z piwem na koniec. O tym piwie to sarkazm, bo chociaż zawiera w sobie w cholerę witaminy B i innych dóbr, to jednak nie pasuje mi to picie po biegu, choćby tak krótkim jak 5 km.
No właśnie: 5 kilometrów.
Obiekt westchnień początkującego biegacza... Pięć długaśnych jak droga mleczna kilometrów przebiegniętych (bez marszu). Po jakimś czasie, jak ta sztuka się udaje, "piątka" staje się klasycznym, programowym dystansem treningowym. A z biegiem czasu z ukochanej córeczki staje się pryszczatą, niezgrabną, pyskującą nastolatką z nadwagą; i lepiej trzymać się od niej z dala. Dlaczego? Chorując na tę typową chorobę każdego nuworysza ostatnio przyszło mi trzy razy pod rząd przebiec ten dystans (nie biegnąc innych treningów z planu). I co? I nic. Świat nie zszarzał, drzewa nie umarły, a samoloty nie zaczęły spadać. Po prostu przypomniało mi się po co kupiłem pierwsze buty i po co wylewałem z siebie hektolitry potu. Czy chodzi tylko o nowe życiówki, coraz dłuższe dystanse i wyłażące żyły? Nie!!! Chodziło o radość, o udowodnienie sobie tego i owego, o proste uczucie satysfakcji (nawet jeżeli musiałem przejść na marsz).
W tej chwili, gdy moim celem jest 42,195, i gdy pewne zapędy musiałem utemperować ta konstatacja jest kluczem do układanki. Nie chodzi o to żeby dobiec, chodzi o to żeby biec... Mistrzami jesteśmy w życiu, w pracy i w domu. A bieg ma być piękny, nawet jeżeli jest wolniejszy, niż byśmy chcieli. Chyba, że bieganie jest zawodem, ale to inna historia.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |