2015-05-05
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bieganiem się z Tobą pożegnam (czytano: 574 razy)
Nie chwaliłem się dotychczas, bo sam nie jestem miłośnikiem wysłuchiwania szumnych zapowiedzi i obietnic, a i do fanów znacznego wyprzedzania teraźniejszości też nie należę (co nie znaczy, że czasami nie pozwalam sobie na fantazjowanie), ale... od stycznia nie palę.
To nie wszystko.
Od momentu rozpoczęcia okresu nikotynowej abstynencji przebiegłem, pod postacią różnych form treningu, nie mniej niż... 712 km (tyle odnotowałem w swoim kajeciku). Może mogłoby być lepiej (jak zawsze), ale w realizacji pomysłu przebiegnięcia czterdziestu maratonów przed czterdziestymi urodzinami nie ogranicza mnie tylko czas, ale - i chyba przede wszystkim – najzwyklejsze ułomności mojego ciała. Nie chcę nawet myśleć, że to wiek, bo do finiszu “czterdziestu na czterdziestkę” jeszcze półtorej roku bez kilkunastu dni. Przeżyłem w miedzyczasie ból lewego piszczela związany z naderwaniem mieśni i trzytygodniowy okres rehabilitacji z diadynamikiem i innymi stymulacjami włącznie. Żeby tego było mało zaczynam odczuwać podobny w prawej nodze, dlatego dziś zrezygnowałem z treningu pomimo fantastycznej pogody.
Pamiętam męskie rozważania prowadzone ze szwagrem na temat wieku, nocną rozmowę w samochodzie w drodze z Amsterdamu do domu, kiedy to on zbliżał się do tych magicznych, czterdziestych urodzin. Nie mieliśmy nawigacji ani mapy, wiec moja siostra telefonicznie podała nam numery zjazdów z poszczególnych autostrad i nazwy miast, na które powinniśmy się kierować. Prowadziłem, gdy on przerażony mówił, że ze strachem przypomina sobie przygody Stefana Karwowskiego, mężczyzny na zakręcie życia, “Czterdziestolatka” stojącego niejednokrotnie nad grobem, gościa, któremu ze względu na wiek polecano brydża, jako formę sportowej aktywności… Jechałem zamyślony lewym pasem i do rzeczywistości przywróciły mnie światła ciężarówki zbliżajacej sie centralnie na mnie. Uciekłem na prawą stronę drogi, która… nie była już autostradą. Zjechałem na pobliską stację benzynową. Mogła być pierwsza, może druga w nocy. Gdy wchodziliśmy do sklepu towarzyszyły nam wybałuszone oczy pracownika i dwóch klientów sączących piwo przy kasie… scena, którą żywcem mógłbym przenieść na jakieś teksańskie odludzie. Spytaliśmy pracownika, gdzie się znajdujemy, a ten wymienił nazwę, która zupełnie nic nam nie mówiła… jakieś Großenbrode. Widząc nasze twarze wyszedł zza lady, podszedł do mapy wiszącej nad zamrażarką z lodami i pokazał nam mały cypel przy bałtyckiej wyspie Fehrman, z której odpływają promy do Danii…
Przygotowania do kolejnego, jedenastego maratonu rozpocząłem jeszcze przed odstawieniem fajek. Z premedytacją używam sformułowania “odstawiłem” zamiast “rzuciłem”, bo nauczony doświadczeniem, kiedy po ponad trzyletniej abstynencji znowu zacząłem palić wiem, że palaczem będę do końca życia. Wprowadziłem w życie plan treningowy stworzony przez Paulę Radcliffe, kobietę którą podziwiam, ale JUŻ wiem, że zacząłem ze zbyt wysokiego “C” i stąd te pośrednie potknięcia… Tygodniowo biegam po 60, 70 kilometrów i wciąż nie mogę wyjść spod wrażenia piękna tras, którymi biegam. To tylko dowód na to, że prawdziwa turystyka, to nie wczasy w Egipcie, ale doświadczenia prostych wędrówek, a ja przede wszystkim biegam szlakami PTTK. Genialne doświadczenie. W trakcie niedzielnych wybiegań przemierzam dwa rezerwaty przyrody, a że trasa jest wymagająca może potwierdzić moja zwierza – Astra, która była bohaterką ostatniego wpisu. W jedną z niedawnych sobót trenowałem interwały, a ona pościg za sarnami przerywany brodzeniem w rowach melioracyjnych i kanałach. Nie chciałem zabierać jej na niedzielne bieganie, bo zza chmur zaczęło wyglądać – wydawać by się mogło - niewinne Słońce, które jednak utrudnia wysiłek psu o ciemnej maści, ale przekonały mnie do tego jej oczy. Na osiemnastym kilometrze zadzwoniłem po wsparcie – zamiast helikopterów, jak w amerykańskich filmach akcji, po zmęczona mordę przyjechała samochodem najlepsza z żon. Astra o własnych siłach wskoczyła do auta i, z wdziecznoscia na pysku, pomachała mi jęzorem na pożegnanie.
Czterdzieści lat to nie tragedia – przekonywałem mojego szwagra. Zwróć uwagę na dramatyczną różnicę, jaka dzieli współczesne pokolenie czterdziestolatków od Karwowskiego. Jak ma się “Trzydzieści dziewięć i pół” do “Czterdziestolatka”… to przepaść!
Nie miałem okazji rozmawiać ze swoim szwagrem w ten sposób zbyt często. Bardzo się różniliśmy. Bardzo. Poza tym mieszkaliśmy i pracowaliśmy czasami nawet w przeciwległych stronach świata, ale jak robiliśmy coś razem stanowiliśmy zgrany zespół. To on namówił mnie do udziału w rajdach przygodowych, a wiadomo, że doświadczenia z udziału w pierwszej takiej imprezie w życiu pozostają najtrwalsze. Szwagier był nurkiem sprzętowym, ja - bezdechowym. On był miłośnikiem zimowych spływów kajakowych, ja letnich w piance i ABC… Moje tereny to góry – jego morze i... to właśnie morze spowodowało, że nigdy więcej nie wystartujemy w przygodówce i nigdy nie uda mi się go namówić na start w maratonie. Zaginął na morzu. Dryfujący wrak statku został odnaleziony dobę po katastrofie. Będę się powtarzał, ale czasami życie stawia nas w takich sytuacjach, że można tylko biec i tylko bieg ma sens… Najbliższy maraton przebiegnę dla niego. To mogę zrobić.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |