2015-04-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 14. PKO Cracovia Maraton - moja relacja (czytano: 1092 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://astrobiegacz.blogspot.com/2015/04/cracovia-maraton-checked.html
To był dziwny dzień. Zaczął się katastrofalnie, a zakończył megapetardą. Ale po kolei. Jak wyglądał mój drugi maraton w życiu? Jeśli kogoś to interesuje, przechodzimy do następnego akapitu ;)
Budzik na 6:30, ale wstałem przed nim. Nie żebym się spinał i nie mógł spać, czy coś. Przyczyna bardziej przyziemna. Jakieś podtrucie dietą dnia poprzedniego i rano mój sen zakończył konkretny ból brzucha, czy podbrzusza - jak zwał, tak zwał. Stwierdziłem, że przejdzie. Nie przeszło. Ledwo chodziłem i powoli zacząłem godzić się z tym, że w ogóle nie stanę na starcie. W międzyczasie zacząłem poszukiwania Nospy, które zakończyły się znalezieniem jakiegoś ostatniego blistera ważnego do kwietnia tego roku. Ważne to ważne, łyk i po sprawie. Na dopchanie ibuprofen z zalecenia ortopedy (to na kolano akurat, ale pewnie i na brzuch podziałało). Lekkie śniadanie i czas na zarzucenie na siebie ciuchów. Zrobiło się późno, bo chyba ok. 7:50 wyszliśmy z domu, więc komunikacja miejska odpadła, trzeba zaryzykować i jechać autem.
Zdziwiłem się, bo miejsce parkingowe w centrum znalazło się od razu. Przynajmniej odpadł stres z jeżdżeniem i szukaniem kawałka chodnika. Zawsze jest taki problem np. na Cracovia Interrun, mój rekord to pół godziny krążenia na jedynce... dramat. W międzyczasie zaczął odpuszczać ból brzucha. Po wyjściu z auta, mogłem normalnie isć. Sukces, sytuacja opanowana, jest szansa, że będę mógł biec!
Zostało dużo czasu na spokojny spacer jakieś 1.5 km na rynek i rozgrzewkę. Małe usprawnienie jako lekcja z debiutu - warto się ubrać w docelowe ciuchy w domu, nie na miejscu. To wbrew pozorom zajmuje nawet kilkanaście minut i nie jest zbyt przyjemne przy 4 stopniach na plusie. Było jakieś 20 minut po 8-ej, a na starcie tylko garstka biegaczy i kibiców.
Dziwnie pusto. Spiker milczy. Spodobało mi się za to jedno rozwiązanie organizatorów - metalowe kładki nad strefą startu. Nie trzeba było szukać przejść między barierkami i łazić dookoła rynku - super! Poza tym bardzo pozytywne wrażenie wywarła na mnie organizacja szatni, depozytów, stref startowych. Dużo miejsca, duża ilość obsługi, bez kolejek. To chyba najlepiej zorganizowany bieg, jaki pamiętam.
No to teraz może trochę o emocjach. Dzień "przed" stres gdzieś wyparował, więc nie myślałem wiele o tym, co będzie. To jest chyba objaw dystansu, jaki udaje mi się nabrać do różnych kwestii życiowych. Minusem takiego podejścia jest fakt, że można się tak zapędzić w tym dystansowaniu się, że człowiek odcina się od pozytywnych emocji. No i mniej więcej tak to wyglądało u mnie. Nie umiałem się wczuć w atmosferę tego wydarzenia tak, jakbym chciał. Raczej miałem wrażenie, że pobiegnę w "normalnym" biegu jak zazwyczaj. Po wystrzale startera minęło jakieś 5 minut, zanim przekroczyłem linię startu. Zaraz potem mój zegarek zrobił mi żart i wszedł w tryb jakiejś rozgrzewki przed zawodami, czy coś. Nie umiałem pominąć tego czegoś i zacząć pomiaru biegu, więc zresetowałem wszystko i odpaliłem zwykły bieg. Na jedno wychodzi :) W razie czego w kieszeni miałem prawidłowo działające Endomondo ;)
No i maszyna ruszyła. Krótki odcinek do Wawelu i na Aleje, trzeci kilometr, patrzę w lewo, a tam czołówka wraca z nawrotki i mija piąty kilometr, kosmos... Biegnie się fajnie, do mniej więcej piątego kilometra właśnie. I tu zwrot akcji. Wystarczyło pół godziny i odezwało się prawe kolano. Odezwało się też myślenie pod tytułem "jak tu przetrwać pozostałe 37 km?...". Na szczęście dystans emocjonalny pozostał na niezmiennie dużym poziomie, więc biegłem sobie dalej i czekałem, co będzie. A że gdzieś w tamtym momencie spotkałem znajomego biegacza z grupy Niepołomice Biegają i drugiego nowopoznanego biegacza, to mogłem skupić się bardziej na gadaniu o wszystkim, a nie myśleniu o głupim zawiasie, któremu padło smarowanie ;)
Tempo szło równo. Ciężko go nazwać zabójczym ;) Oscylowało w okolicach 6 minut na kilometr (10 km/h). Przez pierwsze kilka kilometrów zdążyłem jednak poznać jeden z większych problemów tego dnia i tej trasy - wiatr. W okolicy Błoń i AGH trasa prowadziła kilkoma odcinkami w dość mocnym przeciągu "pod prąd". Efekt - ciśnie się wtedy, jak pod górę. A że rzeczywiście było też pod górę, to efekt był podwójny. 3 razy 2km takiego odcinka pod rząd i można się zmęczyć ;)
Dalej było już bardziej po ludzku, trasa alejami do Ronda Matecznego, a po drodze tunel pod Rondem Grunwaldzkim i najlepiej zsynchronizowana i zorganizowana grupa dopingowa na całej trasie - bębniarze :)
Lepiej wspominam tę część trasy za Błoniami, była bardziej urozmaicona. A z Błoń najlepiej wspominam doping kolegi Kółeczka, działający jak zastrzyk motywacji na resztę pętli :)
Za Alejami trasa prowadziła przez Podgórze na bulwary wiślane. Ten odcinek, do Wawelu, był powtórką z tematu "walka z wiatrem". Dodatkowy podbieg z poziomu Wisły na deptak przy smoku potrafił naprawdę dobić zawodnika. A był to dopiero półmetek!
Zawijka przy Sheratonie i od nowa... Trasa maratonu składała się z 2 jednakowych pętli. Plusy są takie, że człowiek nie rozbijał się po wszystkich dzielnicach miasta między blokowiskami, a zamiast tego można było kulturalnie pośmigać po okolicach Starówki i ścisłego centrum. Minus jest taki, że jak człowiek widzi, że zaczyna coś od nowa i nie jest pewny, że starczy mu zdrowia i sił na drugie tyle, to może się naprawdę zniechęcić.. Dobrze, że biegłem nieustannie w towarzystwie, bo kilometry i czas leciały szybciej. Znów aleje, znów 3 długie odcinki pod wiatr przy AGH i na Błoniach, znów mocny kop adrenaliny od Kółeczka i jego drużyny i zaczął się ostatni etap projektu "dobiec dziś do mety". Tymczasem gdzieś w tamtym momencie po około 25 kilometrach niestrudzone i jednostajne łupanie nogami o asfalt wprowadziło moje prawe kolano w trans i znieczulenie, które odcięło mi uczucie bólu na jakieś 10 kilometrów. Dobra metoda swoją drogą. To coś jak bezbolesne wyrywanie włosa: w momencie szarpnięcia należy palnąć się w łeb gdzieś obok i nie czuć nic z wyrywania :D
W tunelu pod Rondem Grunwaldzkim licznik pokazał 32 km. Zostało 10. Wtedy jeszcze miałem energię na całkiem dobrym poziomie i kolano ciągle znieczulone wytrzymywało dzielnie. Ostatni łyk dzikich bębnów i została już tylko ziemia nieznana.
https://www.youtube.com/watch?v=e86duxfym4o
Przez kilka dni przed biegiem myślałem o tym, czy dowiem się jak wygląda ściana na własnej skórze. Zima to nie jest idealny czas na przygotowania. Sporo treningów ominąłem. A to obowiązki, a to wyjazd tygodniowy, a potem grypa na 2 tygodnie przed maratonem. Nie czułem się w takim gazie, jak w maratońskim debiucie i wiedziałem dobrze, że może być różnie. Zerowe doświadczenie robi robotę. Ale intuicja działa i pozwala cokolwiek kontrolować. To było dziwne. Momentami czułem się super i miałem odcinek, gdy biegłem w tempie 5:40 min/km, a zaraz potem spadek sił, uczucie głodu i powrót do poprzedniego tempa. Z głodem walczyłem w sumie od jakiegoś 25-go kilometra. Na każdym punkcie żywieniowym desperacko szukałem bananów, żeby uzupełnić to, czego nie dawały mi własne żele w wystarczających ilościach. Na szczęście bananów było tyle, że nie musiałem sie o nie prosić i tak lewitowałem sobie na jakimś zerowym bilansie kalorii łykanych do spalanych. Tak samo lewitowałem w przestrzeni zapasów sił i odległości do ściany, z którą bardzo nie chciałem się zderzyć. Czasami czułem, że prawie mnie dogoniła, więc wsysałem nieplanowo kolejne porcje żelu i kontrolowałem tempo. Podbieg na most Kotlarski i bieg pod wiatr na bulwarach wcale nie pomagał. To już była czysta improwizacja i lot na autopilocie. Tak jak w fizyce - krążenie po orbicie to niekończący się spadek satelity na ciało wokół którego krąży, tyle że równoważony przez siłę odśrodkową - tak i bieg to ciągły upadek na twarz, tyle że równoważony przez wystawiane do przodu nogi (zastrzegam sobie prawa autorskie do tego porównania, które właśnie wymyśliłem! :D ) tym bardziej bezwiednie i automatycznie, im bardziej się jest zmęczonym ;) Zostawały dosłownie pojedyncze kilometry do mety, 4, 3, 2, 1, znowu podbieg po rampie do smoka. Oni chyba powariowali z tą trasą, dajcie żyć!... Udało się. Nogi ledwo sunęły po asfalcie, ale teren się wypłaszczył. Do Grodzkiej lekko pod górkę, ale to pikuś w porównaniu do poprzednich atrakcji. Zaczęły się ostatnie setki metrów do mety i ktoś krzyknął, że już tylko 200 metrów i kazał mi cisnąć do końca. Nie spojrzałem na zegarek i dystans, uwierzyłem panu na słowo i włączył mi się tryb szybkiego finiszu. Nie wiem, skąd ja wziąłem na to siły, ale wkręciłem się na takie tempo, że zacząłem łykać wszystkich po kolei. Potem zobaczyłem na wykresie, że trzymałem jakieś 4 min/km, czyli 15 km/h przez chyba pół kilometra...
Mam jeden wniosek i zarazem radę: warto trzymać zapasy sił na sprint do mety :) Na Grodzkiej kibiców było mnóstwo, na rynku jeszcze więcej. Tysiące ludzi. Ja pędzę między sunącymi miarowo do mety biegaczami. Musiał to być nietypowy widok, bo skupiłem na sobie uwagę wielu ludzi, którzy krzyczeli coś do mnie, a ja słyszałem "że", ale nie słyszałem "co" ;) Prawdopodobnie dmuchali mi pod narty, żebym poleciał dalej i szybciej :)
Gdzieś w głowie siedziała mi myśl, żeby wyrobić się w 4h 15min i udało się z półtoraminutowym zapasem. To jakiś cud, że w jednym kawałku udało się ukończyć ten bieg. Nie zamknąłem sobie drogi do Korony Maratonów i to jest najważniejsza zdobycz z 19 kwietnia 2015 :)
Na koniec kilka słów o atmosferze. Z góry zastrzegam, że nie narzekam, tylko subiektywnie porównuję 2 znane mi biegi maratońskie :) Czytałem sporo opinii po biegu, że atmosfera i doping były wzorowe i inne miasta powinny się uczyć organizacji takich imprez od Krakowa. Z jednym się zgodzę - technicznie wszystko dopięte było na ostatni guzik, a spontaniczny doping kibiców był fantastyczny. Ale to tylko część całokształtu. Pozostałą część stanowi zorganizowany przez organizatora oficjalny doping i jego forma. I tu narażę się pewnie wielu osobom, ale nie uważam, że od Krakowa powinni uczyć się wszyscy. Jestem świeży w tym temacie, ale mam za sobą 2 biegi maratońskie w 2 różnych miastach - w Warszawie i Krakowie - i to ta pierwsza według mnie pobiła na jesieni na głowę Kraków w kwestii organizacji punktów kibicowania. Kraków ratowały wspomniane przeze mnie spontaniczne grupy kibiców lub pojedyncze osoby zdzierające sobie gardła w różnych częściach trasy. No i oczywiście magiczny tłum na Grodzkiej i rynku. Chwała Im Wszystkim za to! Bez tych kibiców, których było setki, atmosfera biegu siadłaby albo klęknęła całkiem na kolana. Czemu? Ano temu, że w tych zorganizowanych punktach kibicowania brakowało mi jakoś ładu i składu. Fajne były szkoły z dopingiem dzieciaków i grupy różne przeróżne. Fajni byli bębniarze. Oni wszyscy dawali moc. Natomiast covery szlagierów Maryli R., czy Shakiry z punktu przy Błoniach trąciły trochę klimatem odpustowym.. Kwestia gustu. Bardziej zapadły mi w pamięć miejsca, w których nie było nikogo, ale za to stały kolumny głośnikowe harczące jakimiś hitami pop. Nie było to fajne i lepiej było z tego zrezygnować całkiem - wspomnienia byłyby lepsze ;) Dla porównania, na 36. PZU Maratonie Warszawskim aż roiło się od ciekawych elementów zorganizowanego dopingu. Zespoły grające rock, ska, hip hop (freestyle), orkiestra wojskowa, chóry, cheerleaderki na double deckerach, jedna wielka bomba endorfinowa. Muzycy stali co kilka km i w każdym takim miejscu dostawałem zastrzyk jakiejś zwariowanej energii, która niosła mnie do kolejnego takiego punktu. Czyżby PZU było lepsze, niż PKO BP jako sponsor? ;)
A oto przykłady motywującego grania ze stolicy :)
https://www.youtube.com/watch?v=baPaQAjxq7s
https://www.youtube.com/watch?v=XIQP0l_jPRM
Niemniej ten maraton był wyjątkowy, bo udowodniłem sobie, że można zrobić coś prawie nieosiągalnego mimo wielu kłód pod nogami :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |