2015-04-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| A jednak kije, czyli Leśne Ludki w lublinieckich lasach. (czytano: 718 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44
I znowu rzuciłam się z motyką na słońce! Tfu, chciałam powiedzieć z kijkami na półmaraton.
Nie, chyba przesadziłam z metaforą, aż tak źle nie było - słońca bym jednak motyką nie pokonała. :)
A było tak: dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami.... Tfu, znowu nie to. Wcale nie dawno, tylko w ostatnią niedzielę i wcale nie za żadnymi górami (co do liczby rzek, to szczerze mówiąc, nie mam pojęcia), tylko w lublinieckich lasach, odbył się półmaraton dla kijkarzy. Tak, ten sam - a ściśle rzecz biorąc taki sam - o którym pisałam rok temu. Źle zrobiłam, że pisałam, bo całe mnóstwo ludzi się dowiedziało, że to świetna impreza, przyjechali i teraz już trudno było się tak obłowić nagrodami, jak rok temu! Co tam, nie będę psem ogrodnika. Ja się już obłowiłam, choć żadna ze mnie nordiczka, to teraz innych kolej :)
Trochę się wahałam, co zrobić, bo w sobotę był bieg Korfantego, który też dobrze wspominam i na który się wcześniej zapisałam, jednak namowy rodziny i znajomych oraz pokusa wędrowania po wiosennym lesie okazały się silniejsze. Kasia z Piotrkiem obstawili obie imprezy, ale ja jednak nie mam już 30 lat i aż tak szalona nie jestem, więc wybrać musiałam. Zatem znowu złamałam swoje postanowienie, by nie startować w zawodach NW i pojechałam do Lublińca. Bez treningu, bez przygotowania, ot - wyjęłam kije zza szafy i pomaszerowałam. No cóż, nie byłam w tym odosobniona - Jarek zrobił dokładnie to samo.
Piotrek ostatecznie dał się namówić na pięciokilometrową pętelkę, a cała reszta ekipy, czyli ja, Kasia, Andrzej, Adrian i Jarek ruszyła dzielnie na cztery takie pętelki z jednym dodatkowym ogonkiem z przodu :). Przy czym Kasia, Andrzej i Jarek wędrowali razem, potem w peletonie był Adrian, a na końcu oczywiście człapałam ja. Przez mniej więcej trzy okrążenia udawało mi się utrzymywać Adriana w zasięgu wzroku, potem to już chyba nie. Piszę chyba (choć w zasadzie graniczy to z pewnością), bo tak mniej więcej około 18 km jedyną rzeczą, którą pragnęłam ujrzeć była meta, nic innego nie budziło mojego zainteresowania. Po prostu posuwałam się mozolnie do przodu z wzrokiem wbitym w ziemię, co jakiś czas przypominając sama sobie, że przecież już dwa razy przeszłam maraton, a półmaraton wielokrotnie więcej i na pewno dam radę... ale ciało jakoś nie bardzo chciało tym razem w to wierzyć i starało się mnie na wszelkie sposoby przekonać, że - mizerna wciąż jeszcze - trawka na poboczu jest na pewno bardzo wygodna i jakbym się tak na niej na chwilę położyła, to.... tu głowa odpowiadała - to bym nie wstała! I tak, tocząc pojedynek głowy z ciałem, toczyłam się jednocześnie (coraz wolniej niestety) w kierunku upragnionej mety.
Tu dygresja banalna, ale prawdziwa przy okazji. Taka wędrówka, czy bieg, bo to w sumie bez różnicy, wspaniale oczyszcza umysł - najpierw człowiek jest naładowany adrenaliną i myśli tylko o tym, czy da radę, czy zdoła pokonać trasę w czasie x (tu wpisz ulubioną liczbę), czy pokona Y (tu wpisz swojego najmniej ulubionego rywala). Potem ciało jest zajęte pokonywaniem kolejnych kilometrów, a umysł błądzi swobodnie, aż do czasu, gdy ciało zaczyna się buntować i umysł musi się zająć utrzymaniem go w ryzach. Tak, czy inaczej, na żadnym etapie nie ma czasu na martwienie się sprawami nieważnymi :))) I to jest ważne!
Zanim jednak dotrę w mojej opowieści do mety - jedna z ciekawostek. Otóż idę sobie, bardzo jeszcze dziarsko, bo to pierwsze kółko i słyszę za sobą sapanie. Coś jest jednak nie tak: nie słyszę stukotu kijków! Oglądam się i widzę, że dogania mnie młody człowiek, ale pieszo. No tak, dobrze, że pieszo oczywiście, taki na koniu byłby naprawdę nie na miejscu. Mam na myśli, że nie ma kijków! Zawodnik, bo ma numer, ale kijków - nie. Pytam, co się stało, a on mi mówi, że nie przeczytał dokładnie i myślał, że to zwykły półmaraton, taki biegowy. Zapisał się, zapłacił, przyjechał, stanął na starcie i patrzy, a tu wszyscy mają kijki, tylko on nie! No i stwierdził, że trudno, to on już sobie przejdzie, niech go sklasyfikują na ostatniej pozycji, ale przynajmniej medal dostanie. I rzeczywiście bardzo sumiennie i uczciwie szedł. I tak szliśmy sobie razem aż do końca pierwszego kółka, gdzie on skręcił w kierunku organizatorów, a ja powędrowałam dalej. I znów za jakiś czas słyszę za sobą dyszenie, ale tym razem towarzyszy mu znajomy stukot. Patrzę - a tu wyprzedza mnie - ale już okijkowany mój towarzysz z pierwszego kółka :) Wyjaśnił mi, że organizatorzy wyposażyli go w sprzęt i teraz już z przyśpieszeniem pognał dalej.
Jak mu poszło - nie wiem. Ja dowlokłam się do mety w czasie (o dziwo!) lepszym od zeszłorocznego o prawie minutę, co jednak żadną rewelacją nie było. Grzesiu powiedział, że wyglądam okropnie i jestem antyreklamą półmaratonów :(((( Czułam się tak, jak wyglądałam, więc zaległam w samochodzie, gdzie - z podobnym samopoczuciem - dochodził do siebie Jarek. Zwlokłam się tylko na chwilę, by obejrzeć dekorację Kasi, która była druga w swojej kategorii i Andrzeja, który w swojej wywalczył brązowy medal. Nie zainteresowałam się ani kiełbaskami, ani ciasteczkami, ani nawet świeżymi pomidorkami i sałatą, serwowanymi przez nieocenioną załogę Karczmy Koszwice. A słynnej herbatki z cynamonem już dla mnie zabrakło :( No cóż, muszę szybciej chodzić...
A póki co chodzę jak manekin, bo wszystko mnie boli. To kara za głupotę i starty bez przygotowania. Ale satysfakcja, że jednak przeszłam - jest!
P.S. Na zdjęciu obok - to nie Gang Olsena, tylko "Przez mokradła, przez ogródki nordikują Leśne Ludki".
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Hung (2015-04-22,15:53): Porwałem się kiedyś, bez specjalnego przygotowania, na 10 km NW w terenie górskim. Od razu, po starcie, potknąłem się i skrzywiłem kijek, potem znowu. Efektem tej imprezy był kilkutygodniowy, straszny, ból pośladków. Czegoś takiego nie miałem nigdy nawet po maratonie biegowym. A kijki miałem najgorsze w całej stawce, aż się wstydziłem. Varia (2015-04-22,20:56): Hung, masz absolutną rację: nogi i barki to pestka, ale ból pośladków jest długotrwały! Inek (2015-04-23,18:21): Brawo Asia! Zrobiłaś życiówkę na tej pięknej trasie, tak po prostu, mimochodem :) Podobało mi się, muszę chyba kiedyś i ja spróbować jak to jest z kijkami, co by jednak nie było, to raczej nie piszę się na abstynencję po, za metą dłuższego biegu zawsze mam wilczy apetyt.. Varia (2015-04-23,20:44): Inku, to zazdroszczę. Ja po dużym wysiłku w ogóle nie mogę jeść. A co do zawodów NW - warto spróbować :)
|