2014-12-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Przedświąteczny weekend, czyli bez taryfy ulgowej. (czytano: 4694 razy)
Cóż to był za weekend! Myślicie, że spędziłam go ze ścierą albo przy garach? Nie, oczywiście, że tak nie myślicie. Przecież bym o tym nie pisała :) (elementarna logika, Watsonie!).
A zatem było tak. W piątek wieczorem przyjechali Kasia z Piotrkiem. Czuję się wtedy jak zadowolona kwoka, która ma znowu swoje kurczątka pod skrzydełkami. Oczywiście to poczucie nie jest długotrwałe... ale też oni nie przyjechali na długo. Wpadli do Żarek na chwilkę, a ściśle rzecz biorąc na przedświąteczny weekend, byśmy go mogli wspólnie spędzić na zawodach. W sobotę rano wspólnie z Mariolą, Markiem i Włodkiem pojechaliśmy do Strzelec Opolskich. Biegu w Strzelcach chyba nie muszę zachwalać. Brak wpisowego, perfekcyjna organizacja, wypasione nagrody. Kto jeszcze tam nie dotarł, niech żałuje.
Rok temu, kuśtykając ze skręconą kostką po zmrożonych ulicach, kibicowałam z aparatem moim bliskim i przyjaciołom na strzeleckiej piętnastce. W tym roku nic nie stało na przeszkodzie, bym sama wzięła w niej udział. Tym razem jechaliśmy wśród zdumiewająco zielonych pól, nieskażonych gramem śniegu, w temperaturze zdecydowanie plusowej. Co prawda gromadziły się ciemne chmury i wiał silny wiatr, ale ogólnie pogodę, jak na koniec grudnia, należało uznać za zdecydowanie zadowalającą. Decyzja, co do stroju biegowego nie była jednak łatwa, toteż na starcie widziało się zawodników zarówno w krótkich spodenkach i koszulkach technicznych, jak i opatulonych w kurtki i ochraniacze na nos. Jakoś to wypośrodkowaliśmy, niemniej dobrze było już biec, bo czekanie jest w takiej sytuacji najtrudniejsze.
Nie ukrywam, że denerwowałam się tym startem. Nie dlatego, że spodziewałam się jakiegoś dobrego wyniku. Od dawna już nie przebiegłam dłuższego dystansu i martwiłam się, czy dam radę pokonać bez kryzysu aż piętnaście kilometrów. Początek był zachęcający, zwłaszcza, że zaczynało się od zbiegu :) Najpierw jest małe, około 2,5 km okrążenie, a po nim następują trzy dłuższe, kiedy to przebiega się przez sam środek szkoły. Biegłam już przez środek pieca ceglarskiego (w Lisowicach), ale przez szkołę jeszcze nie. Niestety wkrótce po tym następuje dość uciążliwy podbieg - akurat pod wiatr. No cóż, niekiedy wiatr nam wieje w oczy i trzeba to dzielnie przetrwać, wierząc, że los się odwróci. W tym przypadku ta wiara nie była bezpodstawna, bo każde okrążenie kończyło się przyjemnym zbieganiem jak na skrzydłach, bo z wiatrem. Doskonale możecie sobie wyobrazić, że ten ostatni podbieg bolał najbardziej, ale i tak było znacznie lepiej niż bym się spodziewała i po całkiem dobrym (jak na mnie) czasie udało mi się zobaczyć metę. Tam już czekał medal i oczywiście niezawodna Kasia, która troskliwie odpięła mi numer i dopilnowała, bym nie próbowała gdzieś się lenić po kątach, tylko ruszyła po ciepłą kurtkę.
Fajnie było się znaleźć w ciepłym samochodzie. No dobra, nie był ciepły, ale nie wiało i można było zalec na tylnym siedzeniu. Nie na długo. "Wyłaź, rusz się, wyglądasz całkiem dobrze, więc nic ci nie jest!" - zakomenderował Jarek. Och, nawet jak się jest już starą kwoką, to czasami człowiek chętnie by poudawał małego kurczaczka, żeby się ktoś nad nim poużalał, zaopiekował, pogłaskał... Nic z tego! Wyczołgałam się niechętnie z pojazdu i poczłapałam do budynku, gdzie czekała ciepła grochówka z wielką bułą. Włodek zajął już dla nas miejsce w długiej kolejce, ale wydawanie szło sprawnie... o ile ktoś nie był gapą i pobrał wcześniej reklamówkę z bonami żywnościowymi. Na szczęście zanim doszliśmy do zupy zainteresowało nas, dlaczego wszyscy mają identyczne białe torby, a my nie.
Najedliśmy się, odpoczęliśmy, teraz pozostało już tylko obejrzeć dekorację najlepszych zawodników i losowanie nagród. Trochę trwało nim cała impreza się rozpoczęła, ale wszystko poszłoby sprawnie, gdyby nie występy znanej wszystkim biegaczom pani Janiny. Tu muszę bardzo pochwalić organizatorów, że i w tym przypadku stanęli na wysokości zadania i udało im się załagodzić sytuację i wręczyć nagrodę dla najstarszej zawodniczki pani, która bieg rzeczywiście ukończyła. Jak wiecie, mój stosunek do tego typu nagród jest, delikatnie to ujmując, ambiwalentny. Może lepiej się w to nie bawić?
W każdym razie, choć nic nie wygraliśmy, ani nie wylosowaliśmy, wróciliśmy ze Strzelec w doskonałych humorach i spędziliśmy miły wieczór przy pieczonych kasztanach, serach i jeszcze bardziej poprawiających humor "napojach izotonicznych". Nie wiem, czy jest to odpowiednia dieta dla biegacza, ale jakoś nie bardzo mnie to martwi.
W nocy zaczęło mnie boleć kolano. Właściwie jakoś tak całkiem złośliwie i ni stąd ni zowąd. Spać nie dawało, a rano czekały nas nowe zmagania. Tym razem wybieraliśmy się na rajd NW po Jurze zadedykowany czterem kobietom - zdobywczyniom K2. Każda z czterech części tego przedsięwzięcia mam mieć długość 8611m - tyle, ile wysokość tej góry.
Tak, pamiętam, wielokrotnie zarzekałam się, że nie będę startować w nordiku. Zgadza się, nie chcę się ścigać z kijkami. To jednak nie miały być zawody, tylko rajd po najpiękniejszych jurajskich pagórkach, czyli coś, co tygrysy lubią ... no, może nie najbardziej, ale lubią, oj, lubią! A tu kolano odmawia współpracy :( Zwlokłam się nieszczęśliwa z łóżka i dawaj - narzekać na los. Myślicie, ze spotkałam się ze współczuciem? Wolne żarty.
- Rusz się, pochodź, to się rozchodzisz, nic Ci nie będzie - powiedział Jarek.
- Kilka ćwiczeń i przejdzie - stwierdziła Kasia.
Na moje oburzone protesty, że boli, że nie dam rady, że nikt nie ma dla mnie współczucia Kasia zawołała do Piotrka:
- Piotrek, choć tutaj, ktoś ma się nad mamą poużalać...
No, to co było robić. Ubrałam się, założyłam na kolano usztywniacz i pojechaliśmy do Podlesic. Tam, pod Górą Zborów, zgromadziła się już całkiem spora grupka chętnych do wyruszenia w jurajskie skałki pod wodzą Tatiany i Rafała - pomysłodawców i organizatorów tego przedsięwzięcia. Myślę, że to wspaniały pomysł - pokazać innym jak wspaniałe mamy tereny i zachęcić ich do ruszenia się z domu. I to się najwyraźniej powiodło, skoro nawet w przedświąteczną niedzielę tyle pań zdecydowało się przedłożyć wędrówkę z kijkami nad szaleństwo zakupów i domowych porządków.
Zaczęliśmy od rozgrzewki. I wiecie co? Kolano się rzeczywiście "rozchodziło" i przestało dokuczać :)
Trasa, jak to na Jurze, była przepiękna. Wspięliśmy się najpierw na Górę Zborów, potem na Aptekę, a na koniec pod zamek w Morsku. Po drodze doświadczyliśmy pierwszego tej zimy śniegu. Choć może był to po prostu zmrożony deszcz? W każdym razie nic przykrego. Po siedmiu kilometrach zatrzymaliśmy się w karczmie na smakowity żurek. Były quizy i losowanie nagród. Kasia za swoją wiedzę na temat nordiku zdobyła pendrive"a.
Wyznam też od razu, że organizatorzy najwyraźniej postanowili komplementami mnie przekupić, bym źle o nich nie pisała. I tu mam pewien problem... Tkwi we mnie sporo przekory i właściwie, to aż kusi, żeby coś skrytykować. Tylko co?
P.S. Na zdjęciu troje matematyków próbuje (bez powodzenia) pokazać w ilu - maksymalnie - punktach mogą się przeciąć cztery proste na płaszczyźnie :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |