2013-10-31
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Duety do mety (czytano: 1052 razy)
Nareszcie stanąłem na starcie jednego z tych tak zachwalanych przez współbiegaczy biegów. Słynących z wielkopolskiej gospodarności, gościnności, rzetelnego przygotowania i dobrego PR-u w okolicach. Grodzisk Wlkp, Rakoniewice, Murowana Goślina, Oborniki Wlkp, Piła (hahaha…) – można by długo wymieniać, ale po co? Wystarczy jedno krótkie – Szamotuły! Dla części biegowego bractwa impreza – zwieńczenie swoistej Korony Wielkopolskich Półmaratonów (z obłędnym iście regulaminem jeśli chodzi o kolejne odznaczenia), dla innych – sądząc po frekwencji - niepowtarzalna szansa na sprzęt AGD, który losowany był na niespotykaną skalę. W moim przypadku zadecydowało zrządzenie losu, a w zasadzie rozmowa z kolegą „od ogródka”, który zainspirował mnie do zapisania się, a później sam nie pojechał.
W tak zwanym międzyczasie dowiedziałem się, że do Szamotuł rusza również znany tester marki Nike z Wielenia – Marcin Orzechowski i „first lady from Mechanik” – Anna Skrzypczak. Czyli zrobiło się miło, rodzinnie i swojsko. Okazało się też, że przypadnie mi rola zająca dla mojej koleżanki z zamówieniem na 1:35 na mecie. Bo miał być progres w porównaniu ze wspomnianą Piłą, gdzie padło 1:37. Zadanie proste, łatwe i przyjemne, a w mojej ocenie jak najbardziej osiągalne. Pojawiły się nawet wspólne treningi – a jakże - a to ze względu na wyłaniającego się powoli z cienia, przyszłorocznego Rzeźnika. Musimy się lepiej poznać – jeśli mamy stanowić zespół w Bieszczadach. Tylko nie wiem co na to Anki menago i moja małżonka…
W ostatnim tygodniu do naszej ekipy na wyjazd do miasta rodzinnego Przemka Lacha, Jarka Araszkiewicza i - z innej bajki - Małgorzaty Braunek, dołączyli członkowie 4Run – owiec: Wiesiek Połeć i Magda Plaszczyk. Po przyjeździe do miasta Wacława (taka średniowieczna Doda – tyle że od muzyki sakralnej) – poczuliśmy się jak w Pile. Tak bardzo zrobiło się zielono i to nie tylko ze względu na wiosenną temperaturę. Po krótkiej odprawie i obgadaniu połowy biegaczy z naszego rodzinnego miasta, okazało się, że będziemy mieli dzisiaj na trasie jeszcze dwie pary zając – ogar: Wiechu chciał łamać 1:39 przy pomocy Piotra Sikorskiego, a Kaśka Wrotecka pod batem Darka Zycha prężyła się na niecodzienne dokonania. Presja ciążyła jednak na naszej parze – mieliśmy wszak dotrzeć do mety dobrych parę minut przed wyżej wymienionymi. A jak wiadomo – rola faworyta często okazuje się być ponad siły…
W pakiecie dostaliśmy fajne czapeczki na zimę, a organizator mile wszystkich zaskoczył jeszcze dnia poprzedzającego – dostaliśmy sms-a z zaproszeniem do biura i numerem startowym – ot tak – by nie szukać już na tablicy – z czym niektórzy posunięci w leciech mają problemy. Przed startem było trochę dywagacji jak się ubrać i kiedy już byliśmy zdecydowani „na pewno” to okazało się, że jeszcze na 8 minut przed startem zmieniałem koszulkę na skromniejszą. Po starcie było ciasno jak w bucie u chińskiej gimnastyczki i kosztowało nas to parę sekund na pierwszych dwóch kilometrach. Piątka wyszła więc wolna i musiałem trochę nadgonić do 10 km. Anka nie protestowała, a nawet momentami sama zaczynała prowadzić tempo. Na „dyszce” mieliśmy 46,46 i 310 miejsce – zacząłem więc pracować nad zmuszeniem partnerki do żwawszych ruchów. Prosta matematyka mówiła, że musimy ruszyć szybciej… Udawało się aż przez ok. 2,5 km, potem zaczął się delikatny jak zefirek podbieg, który u przyszłej „Rzeźniczki” wywołał wzmożoną akcję płuc – co ostudziło moje zapędy. Pomyślałem – muszę dać jej przetrwać ten kryzys, a potem pogonimy… Za plecami dopiął się do nas kolega ze Starej Łubianki i ten to dopiero dawał – sapał tak, że myśli nie mogłem zebrać. Wytrzymał ze 2 km i na szczęście dla mych uszu został z tyłu. I kiedy tak zbliżaliśmy się do check-pointu na piętnastce, zaproponowałem ponownie wzmożenie przebierania kończynami. Niestety rozminąłem się zupełnie z oczekiwaniami mojego ogara – Anna zameldowała „crisis numero duo” i sugerowała, żebym sam pociągnął szybciej. Na co oczywiście się nie mogłem zgodzić. Jasnym się stało, że planowany czas jest już nieosiągalny, mogliśmy tylko walczyć o zachowanie twarzy. Minęliśmy jeszcze ekipę Night Runners, która jak się później okazało, z powodzeniem startowała w konkursie na najlepiej zorganizowany doping. Faktycznie – byli dość idiotycznie poubierani i czynili najwięcej hałasu, lecz też miejsce mieli idealne, by ich dobrze zapamiętać. A bohaterka moich usiłowań, ni z tego ni z owego się zatrzymała i zakrzyknęła, że ma dość. Przeraziłem się, że chce zejść z trasy tak przekonująco wyglądała (był to 18 km) – ale to „tylko” różowe podkolanówki doprowadziły ją do takiego wybuchu.
Coraz częściej nasz przemarsz – bo z biegiem miał coraz mniej wspólnego – napotykał na brawa zgromadzonej obok trasy publiczności. Jaskrawa niesprawiedliwość – wystarczy być blondynką żeby Cię świat docenił… Ale trochę tego splendoru spływało i na mnie i było w miarę przyjemnie. Oczywiście do czasu, kiedy Anka ogłosiła kolejny stan alarmowy. Nie chcąc jej dobijać, nie zgłosiłem obiekcji, że takie tempo może nas zaprowadzić na metę powyżej 1 godz. i 40 minut, co byłoby rezultatem najgorszym w krótkiej historii moich występów w biegach. Na około 400 m przed metą musieliśmy jeszcze pomóc nieszczęśnikowi, który słaniał się już na nogach i wyglądał na tracącego przytomność. Te kilkanaście sekund okazało się być decydującymi – mimo finiszu sprinterskiego, nie udało nam się złamać 1:40. Zabrakło 10 sekund, choć miejsce w porównaniu z „dychą” poprawiliśmy na 284 – naprawdę nie wiem jakim cudem. Takich wyczynowców jak my musiało być więcej tego dnia. Bo wielu narzekało, że „coś” było nie tak. A to bardzo niewygodne, kiedy nie ma się na co zwalić odpowiedzialności – to był jeden z „takich” dni…
Poszliśmy się doprowadzić do porządku i udaliśmy na skwer, gdzie planowane było zakończenie imprezy. Kolejka do wyżerki była monstrualna, a wystarczyło krzyknąć, że kto nie chce piwa może brać jak leci. Bo to złoty trunek okazał się był głównym bohaterem scen jak z PRL-u. Gospodarze przygotowali posiłek regeneracyjny w dość szerokim i niespotykanym raczej powszechnie menu – za to wielki plus! Po biesiadzie przeszliśmy bliżej spikera, który już zaczynał losowania sprzętu firmy z kraju, gdzie obiad szczeka przed podaniem. W międzyczasie spotkaliśmy też Orzecha, który nie wyglądał na kogoś kto walczył przed półgodzinką o przeżycie. A taki scenariusz podsunął nam telefon Mijagiego obserwującego z Piły wyniki na mecie. Wojtek przeżywał bardzo, że dwie godzinki już minęły, a Marcina jeszcze nie ma. Troska o kolegę wzruszyła nas do łez – ze śmiechu. A ten spokojnie łamał te 120 minut – tyle że w „drugą” stronę… W losowaniu nagród nikt nic nie wygrał – mimo, że numery leciały do mikrofonu jak deszcz. Za to miałem możliwość obserwowania zachowania zawodnika, który zajął 4 miejsce – minę miał jakby mu zmarła właśnie para chomików – to znaczy – nieszczęśliwą. A zdobytego z takim trudem telefonu bał się wypuścić z garści. Czołówka biegu w ogóle wyczyniała harce, które ze sportem miały niewiele wspólnego i dla mnie były skandaliczne. Wyrachowanie i bezwzględny materializm sprawił, że nie było chętnych do zajęcia 10 miejsca na mecie. Było zwalnianie tempa, lawirowanie, big jak na teście „łosia”, dobrze że nie zaczęli lecieć w drugą stronę. Bo bardziej opłacało się zająć 11 niż 10… Jeszcze tylko główny „Lokator” – Krzysztof „Pralka” Piechocki, zrobił sobie zaległe (za sławny sezon 2012) zdjęcie ze sprzętem AGD i wracaliśmy do Piły.
Piękna pogoda, bieg w towarzystwie oklaskiwanej Anki, czas spędzony na radosnym świergotaniu w towarzystwie obojga płci z kanarkowej stajni Marka J. – to niewątpliwe plusy niedzielnego wypadu. Trening na dystansie 21 km to też oczywisty zysk. Zmęczony zbytnio nie byłem – po przyjeździe do domu, bez większych problemów zdążyłem jeszcze ogolić z trawy działkę mej lepszej połówki. I tylko zadrę pewną stanowi fakt, że nie osiągnęliśmy założonego celu – 95 minut na mecie. Na „Rzeźniku” musi być lepiej…
ps: na fotce widać, że było pięknie - Anka! Nie wnerwiaj się - Twojego zdjęcia nie znalazłem...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |