2013-10-25
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Na Kasprowy biegło się, biegło się... (czytano: 1072 razy)
Czwartek. Siedem godzin jazdy i Polski Bus wypluwa mnie późnym wieczorem na zakopiańskim dworcu. Góry, które kryją się w mroku, wyczuwam gdzieś tam w środku. Od czasu ukończenia Biegu Granią Tatr mam z górami nieco inny kontakt, niż po ubiegłorocznym Biegu na Kasprowy, kolejnym Biegu hr. Zamoyskiego, czy Biegu Marduły, nie mówiąc o górskich, nawet bardzo intensywnych wędrówkach. Coś mi dały, coś mi zabrały – oprócz tych ośmiu kilo wagi, które zdążyłem odzyskać. Świadomość małości wobec nich, bezsilności, a jednocześnie poczucie mocy, pewności, że mimo bólu i wyczerpania, zawsze można zrobić jeszcze ten jeden krok naprzód. W końcu – ledwo, ledwo, ale udało się.
Piątkowy poranek. Lekki trening na przetarcie, bieg do Kuźnic i z powrotem, rozciąganie tego i owego. Z tego miejsca nie widać śniegu. Potem dojeżdża reszta drużyny. Snujemy się, tankujemy paliwa ciężkie (ach, te szarlotki na ciepło!). luzujemy, odbieramy pakiety. Na bogato! Koszulka pierwsza klasa, skarpety też, buff z logo dyscypliny, która mnie kusi od dawna. Piątek, jak to piątek, im później, tym bardziej przyspiesza (szczególnie zaraz po tym, jak się wyjdzie z pracy). Aura nie sprzyja, ale wszyscy z pewnością pogodynki prognozują dobre warunki na sobotę.
Sobota. No i, sprawdziło się. Chłodno, przyjemnie, pogodnie. Mieszkamy 300 metrów od startu w sympatycznej willi Adama (także sympatycznego), co zdecydowanie ułatwia logistykę. Wokół stężenie biegaczy na kilometr kwadratowy wzrosło gwałtownie. Odczucia są dwojakie: z jednej strony poczucie przynależności, partnerstwa w wysiłku, w dążeniu do celu, z drugiej: większość zamknięta w swojej głowie. Motywacja, koncentracja. Niektórzy jednak zamieniają się w pogodne dusze i zarażają śmiechem. Wszystko to jest potrzebne i wszystko buduje atmosferę biegowego święta. Jest radość, jest skupienie, są biegowe rytuały. Chwila przed startem, zrzucam polar, zostawiam na sobie bezrękawnik i... rękawki, plus lekkie rękawiczki bez palców. I przewiewna czapeczka. Legginsy ¾ i wysłużone, wierne speedcrossy II.
I ruuuszyli...! Tempo mocne, trzymam się w miarę z przodu. Kończy się asfalt, bruk, zaczynam się czuć w swoim żywiole. Zadanie na dziś – żadnego maszerowania, dopóki to możliwe. Trucht choćby bardzo świński, ale jednak. I trzymam się zamierzeń, cały czas w biegu, na każdy wypłaszczeniu mocno do przodu, a potem spokojnie do góry. Jak to na takim biegu – od mniej więcej trzeciego kilometra ma się w miarę stałe towarzystwo, w którym dochodzi do lekkich przetasowań. Zaczynają się schodki, trochę stromiej, ale dalej się biegnie, choćby i w tempie marszu. Po oddechach obok jednak słyszę, że ten bieg wbiega na niższe pułapy tętna, niż podchodzi od podchodzenia. Osiągam coś na kształt stanu flow...
Zaczyna się szron, lód, ale buty trzymają się skał jak łapka gekona. Jeszcze. Do pierwszego stromego, śnieżnego podejścia. Nijak się nie da wbiegać, przekopany śnieg plącze nogi i marsz jest bezpieczniejszy, mniej chaotyczny. Co rusz jak ciosem karate wbijam dłonie w śnieg, tracąc równowagę. Z marszu nie dostałbym certyfikatu. Ale napieram tak mocno, jak sie da. Tylko wyprzedzać się nie da, po pierwszej próbie i nodze uwięzionej w śnieżnej skorupie trzymam się wydeptanej w śniegu rynny. Zaczął się porywisty wiatr, ale mimo lekkiego bezrękawnika nie jest dokuczliwy, pomijając jeszcze większe problemy ze złapaniem równowagi. Momentami czuję się jak wańka-wstańka. Ostatnie mocne podejście przeplatane podbiegiem, jeden podwójny udany atak i jeden nieudany, podczas manewru ominięcia noga znów uwięzła w śnieżnej skorupie. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie dotarł do mety zjechany jak koń po westernie. Na 38 miejscu, z czasem 1:05:40 – lepszym o 4 minuty niż przed rokiem. Klepię przyjaźnie Kasprowego po głazie i zapowiadam, że jak następnym razem odpuści śnieg, to złamię godzinę. On w odpowiedzi podstawia mi śniegową dziurę i sprowadza do parteru. „Nie podskakuj, synek...”
Chwilka odpoczynku, fotki. Lekkie wdzianko ma ten plus, że właściwie nie pozwala się spocić, szczególnie w tej temperaturze. Zaraz potem, w budynku kolejki jest już sucho i ciepło, i po kolejnej szarlotce, tym razem zasłużonej, czas wycieczkę w stronę Świnicy i sesję zdjęciową ośnieżonych Taterków. Piknie było...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |