2013-10-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Warszawo... przyjechałem, pobiegłem i udało się :) (czytano: 1264 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://youtu.be/PowL31xmg1c
Kiedy pierwszy raz zaglądnąłem na stronę 35 Maratonu Warszawskiego towarzyszyły mi mieszane uczucia. Niby po ukończeniu 12 Cracovia Maratonu ułożyłem sobie w głowie spontaniczny plan zdobycia Korony Maratonów Polskich ale... No właśnie, tych „ale” było co najmniej kilka jednak dwa rysowały się bardzo wyraźnie.
Po pierwsze - miałem pewne problemy zdrowotne. Lekarze nawet zalecali sobie „pobiegać” ale nie sądzę by dystans ponad czterdziestu kilometrów jednorazowo to było dokładnie to co mieli na myśli.
Po drugie - postanowiłem sobie, że już nigdy nie wystartuje w maratonie w taki sposób w jaki uczyniłem to debiutując, czyli na wariackich papierach, totalnie nie przygotowany i ze zrobionym tydzień wcześniej dystansem 39 kilometrów.
Na przygotowania miałem w sumie dwa miesiące czyli praktycznie: czasu nie miałem... No nic, na listę się wpisałem ale ostateczną decyzję odwlekałem... Trenowałem sobie delikatnie, zupełnie nie pod maraton. Przygotowywałem się w zasadzie do II Charytatywnego Biegu Tesco Dzieciom. Na starcie tegoż biegu po raz pierwszy zobaczyłem koszulkę klubu Vege Runners. Zostałem przyjęty do klubu* i oszalałem. Oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Natychmiast zacząłem solidne przygotowania i decyzję o starcie przypieczętowałem wpłatą wpisowego. Przynależność do klubu pchała mnie do przodu :).
Do Warszawy z Gonią przyjechaliśmy w sobotę około południa. Spotkaliśmy się ze znajomym, który miał nam przechować samochód na czas maratonu. Kuba mieszka bardzo blisko stadionu zatem jego podwórko stanowiło dla nas bardzo strategiczne miejsce ;) .
Prosto od Kuby ruszyliśmy na stadion by odebrać pakiet startowy. Stadion Narodowy znałem w zasadzie tylko z migawek w TV i gdyby nie „afera z dachem” to pewnie nie wiele bym o nim wiedział. Ot stadion jakich wiele... Tak sobie myślałem do czasu aż go nie ujrzałem na własne oczy. No muszę przyznać, robi wrażenie. Od tego czasu zupełnie inaczej będę postrzegał stadiony sportowe. Pakiet odebraliśmy bardzo sprawnie i poszliśmy zwiedzać obiekt. Byliśmy pod dużym wrażeniem rozmachu jaki towarzyszył imprezie. Mieliśmy jeszcze trochę czasu do Vege Runners Pasta Party zatem pokręciliśmy się trochę po mieście..
Pasta Party została zorganizowana w bardzo ciekawym i na początku dość tajemniczym miejscu. „Strych na Wróble” mieszczący się przy ulicy Chmielnej** kazał się długo szukać pomimo tego, że teoretycznie znaliśmy adres.
Długo plątaliśmy się szukając wejścia, jakiegoś szyldu, informacji, czegokolwiek. W pewnym momencie zauważyliśmy podobnie zachowująca się jak my parę. Jak się okazało Oni też szukali tego miejsca. Tak poznaliśmy Gosię i Marka. Po chwili nadeszli kolejni Vege Runnersi i już wspólnie dotarliśmy na miejsce. Naszym oczom ukazał się na prawdę ciekawy widok. Na ostatniej kondygnacji mocno potrzaskanej jak mniemam kulami z wojennej zawieruchy kamienicy urządzono miejsce gdzie odbywają się warsztaty teatralne, plastyczne, wystawy prac różnej maści artystów itp. Dla mnie osobiście panuje tam fajny, trochę jakby „squot’owy” klimat.
Z czasem pojawiały się kolejne osoby. Ponieważ było to nasze pierwsze spotkanie face to face z Vege Runners’ami (osobiście dotąd poznałem tylko Bartka) toteż rozmowy kręciły się głównie wokół tematu weganizmu i biegania :).
Cały czas w głowie miałem wątpliwości odnośnie mojego przygotowania do maratonu zatem postanowiłem podpytać bardziej doświadczonych maratończyków o strategię. Na dokładkę udział tydzień wstecz w VII Biegu po Dolince Będkowskiej zaowocował kontuzją kostki i po trosze nie wiedziałem co robić... Tu z pomocą przyszli Marek z Krzyśkiem. Po dłuższej wymianie zdań postanowiłem, że ustawiam się za zającem na 3:45 i co ma być to będzie. Jak podołam to pięknie poprawie czas. Jak się nie uda to trudno. Trochę uspokojony siadłem do posiłku. Jedzenie wypas... Naprawdę wyśmienita kolacja. Po spędzonym miło wieczorze pojechaliśmy do Michała, kuzyna Goni, który miał nas przenocować.
Tak się złożyło, że Michał właśnie obchodził imieniny i była już u niego cześć rodzinki. Zaczęły się rozmowy na temat biegu. Pytania o dystans, o Vege Runners, o kondycję itd.
Ponieważ ta część rodziny ma ogromne zacięcie sportowe toteż zaczęto układać plan kibicowania na następny dzień. Po chwili zacząłem odczuwać małą presję, w którą chyba po trosze sam się wkręciłem.... Po głowie zaczęła krążyć myśl: ja ten maraton MUSZĘ ukończyć i chrzanić kostkę... :).. Oczywiście wiedziałem, że jeśli się nie uda to wszystko będzie OK. Emocje jednak jeszcze długo nie pozwoliły zasnąć.
Zimno trochę... To była pierwsza myśl jaka mi przyszła do głowy kiedy pojawiliśmy się w okolicach startu. Rozgrzewając się trochę testowałem ubiór. Cały czas się zastanawiałem czy biec w samej koszulce czy jednak ubrać pod nią bluzę... I znów emocje... Dam radę czy nie dam rady. Kurcze, pierwszy poważny występ w barwach Vege Runners, no dam rady! Muszę! Ale kostka... no kurcze kostka i rodzinka... DAM RADĘ !!! Ale kostka... i zimno coś... A najwyżej dowlekę się marszem, co tam... Nie no, jak to marszem, dam radę! I tak w kółko... Próbowałem dla uspokojenia słuchać Przemka Babiarza ale jakoś nie mogłem się skupić na tym co mówi. Zawodników było co raz więcej. Wypatrywałem „zielonego” Pacemakera na czas 3:45 , za którym chciałem się ustawić. Nadszedł Pacemaker na 3:40. Postanowiłem ustawić się zanim na okoliczność startu a już gdzieś na pierwszych kilometrach trasy „wyłapać” grupę na 3:45.
Tłum robił wrażenie. Masa biegaczy, różne stroje, ogromny przedział wiekowy, wiele języków... Docierało do mnie w jakim wielkim przedsięwzięciu biorę udział. To podnosiło na duchu. Serce rosło.. Próbowałem szukać w tym tłumie „naszych” ale ze zrozumiałych względów , na próżno.
Start! Ruszyła elita i zaraz po niej strefa czerwona i żółta. Przebierałem nogami czekając na start strefy zielonej, w której się znajdowałem. Wreszcie nadeszła nasza kolej. Pomału przebiegaliśmy przez Most Poniatowskiego. Na razie trzymałem się zająca na 3:40. Póki co trzymał jak dla mnie dość fajne tempo. Trochę czekałem co na to „powie” kostka ale o dziwo na razie nie protestowała.. Przebiegliśmy piąty kilometr. Już? Szybko poszło.. Cały czas trzymałem się grupy 3:40. Kibice fajnie dopingowali. Po jakimś czasie poczułem, że chyba się rozkręciłem i mógłbym ciut szybciej, o kostce zapomniałem już zupełnie. W głowie zrodził się spontaniczny plan.... Zmieniam strategię na całkiem zwariowaną: Idę va bank . Do trzydziestego kilometra walczę o wynik a po trzydziestym o przetrwanie... Wyprzedziłem zielonego zająca na 3:30, noga cały czas „podawała”. W pewnej chwili kątem oka dostrzegam znajomą koszulkę naszej drużyny. To Marek. Doganiam go i chwile rozmawiamy. Dzielę się z nim moim pomysłem. Marek narzeka na kolano.. Życzymy sobie powodzenia i biegnę do przodu. Po jakimś czasie doganiam „żółtą” grupe na 3:55. Grupę prowadzi Piotr Stanek. Piotr na FB utworzył grupę zrzeszającą biegaczy na czas 3:55, do której dołączyłem jakiś czas przed maratonem. Pomimo, że zmieniłem plany co do strefy czasowej do końca z grupa utrzymywałem kontakt. Pozdrawiamy się, życzymy sobie powodzenia i biegnę dalej. Na trasie cały czas doping. Zespoły muzyczne, bębniarze, chorągiewki... Strasznie mi ten doping pomaga. Docieram do półmetka. Biegnie mi się rewelacyjnie. Noga cały czas „podaje”. Zaczynam nawet marzyć: może ugram to 3:40...
Jednak po chwili odzywa się głos rozsądku. To jest dopiero półmetek. Najgorsze dopiero przed tobą.. Biegnę dalej... W okolicach 30tego kilometra naglę słyszę: Dajesz, Konrad, dajesz!! To rodzinka dopinguje... Pozdrawiam uniesionym kciukiem i biegnę dalej. Na trasie cały czas fajny doping. Co raz częściej widzę maszerujących biegaczy. Też powoli zaczynam czuć kilometry. W okolicach 35 tego kilometra za plecami słyszę okrzyk : „ Vege Power”. Dogania mnie Andrzej. Witamy się, pozdrawiamy i Andrzej biegnie do przodu. Ja już zaczynam walczyć o przetrwanie. Co miałem ugrać to ugrałem. Teraz już tylko dobiec do mety... Przy trzydziestym siódmym kilometrze dopada mnie „ściana”. Mocno zwalniam, z tempa w okolicach 5.06 schodzę do 6.10. Zaczynam stosować sprawdzoną jeszcze w MTB na górkach metodę. Nie patrzyć przed siebie! Gapię się zatem we własny cień i noga za nogą do przodu... Po dwóch kilometrach wracają trochę siły. Zaczynam powoli przyspieszać. Postanawiam od 40 kilometra dać z siebie wszystko. Wokół gorący doping. Nagle gdzieś z tłumu słyszę okrzyki: Vege Runners! Vege Runners! Odwracam głowę w tamtym kierunku ale ze zmęczenia nie do końca rozpoznaje kto do mnie krzyczy. Pozdrawiam wyciągniętym w górę kciukiem i biegnę dalej. Na moście próbuje przyspieszać ale nogi już nie chcą nieść...
Dasz radę, dasz radę, już niedaleko... gadam do siebie. W myślach nucę sobie kawałek Dezertera, „Nie ma nas”. Zawsze mi to pomaga... :) .
Wbiegam na stadion. Rewelacyjne uczucie, nie do opisania. Udało się! Tłumy kibiców i ogrom stadionu robią niesamowite wrażenie. Nie wiem jaki mam czas i na tym etapie nic mnie to nie obchodzi. Cieszę się chwilą.
Kiedy już nieco ochłonąłem trochę nie bardzo wiedziałem co z sobą zrobić. Tutaj mały minusik dla organizatora. Jak zauważyłem wielu biegaczy chyba czuło się podobnie. Wbiegali na metę i po chwili rozglądali się nie bardzo wiedząc co robić... Dzwoni do mnie Gonia ale w tym hałasie ledwo ją słyszę. Udaje mi się ją wypatrzyć w tłumie. Chwilkę rozmawiamy ustalamy spotkanie na zewnątrz. Wychodząc odbieram pamiątkowy medal. Szkoda, że nie zaraz za metą...
Czekając na Gonię spotykam Bartka. Bartek już wykąpany, świeżutki ... :) . Zrobił piękny czas: 2:55 Ja swojego czasu nadal nie znam do końca. Endomondo mi pokazuje 3:38 ale wiem że to na pewno nie zgadza się z rzeczywistością. Jestem tylko pewien, że mam życiówkę!!!
Odbieram jeszcze posiłek i wychodze przed stadion gdzie spotykam Tomka. Chwilę rozmawiamy i idę szukać Goni. Kiedy wreszcie ją spotykam siadam i wcinam makaron. Pewnie w normalny dzień by mi specjalnie nie smakował... Tym razem smakuje wybornie.. :)
Finalnie uzyskałem czas 3:38:04. Absolutnie się tego nie spodziewałem i bardzo się z tego cieszę. Jestem pełen uznania dla organizatorów 35 Maratonu Warszawskiego. W zasadzie tylko do tego niefortunnego finiszu mógłbym się przyczepić ale zupełnie nie wpływa to znacząco na ogólną rewelacyjna organizację. Trasa pomimo, że było kilka niewygodnych przewężeń bardzo mi się podobała. Fajnie oznaczona. Wielkie brawa dla wolontariuszy na punktach z napojami. Wspaniali kibice. Byłem bardzo dumny z tego, że mogłem biec w barwach drużyny Vege Runners.
Na trasie ta przynależność bardzo mi pomagała. Tym bardziej jestem dumny, że drużyna zajęła 4 miejsce w klasyfikacji drużynowej. Co prawda nie miałem w tym udziału ale wierzę, że kiedyś uda mi się dołożyć cegiełkę do sukcesu...
No nic, teraz czas na Dębno... :).
*)Przygodę z poznaniem VR opisywałem tutaj: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44&code=38122
**)http://strychnawroble.pl/
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu mamusiajakubaijasia (2013-10-02,08:48): Gratuluję:) Fajnie się czytało, ale przyznam, że w to 3:40 nie wierzyłam. Wstyd! Peepuck (2013-10-02,18:00): Dziękuje. Ja też nie wierzyłem.... :) Piotr Fitek (2013-10-02,23:00): Pięĸnie poleciałeś :)
gratulacje i szacunek za walkę na trasie :) Peepuck (2013-10-03,06:31): Dzięki :)
|