2013-08-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Z wizytą u Liczyrzepy (czytano: 3142 razy)
„Nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy, z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny”. I takie motto często mi towarzyszy przy wyborze startów, które umieszczam w swoim kalendarzu biegowym. Za krótko trwamy na tym łez padole, by powielać przemierzone drogi, drugiej szansy może nie być, dlatego staram się wędrować tam, gdzie mnie jeszcze nie było. Idąc tym tropem już w zeszłym roku zdecydowałem się na start w Maratonie Karkonoskim, zanim jeszcze zaliczyłem debiut górski w Górach Stołowych, czy późniejszy start u Edka Dudka w Beskidach. Największą trudnością miało być samo zgłoszenie do imprezy. Za radą Tomka Ciepłego, który startował już ze Szklarskiej Poręby, zrobiłem to na samym początku zapisów i ten etap przeszedł pomyślnie. A sam bieg? Miał to być start na zaliczenie, spodziewałem się czegoś lekkostrawnego, bo czymże może być przebieżka w Mistrzostwach Świata w Długodystansowym Biegu Górskim dla weterana Stołowych czy innego Rzeźnika? Pikuś… O naiwny… Okazało się, że z Piły w Karkonosze wybiera się również Robert Ratajczyk, dla którego miał to być „pierwszy raz”, w fazie bezpośredniej organizacji imprezy dołączył do nas również sympatyczny kolega z Nakła, Jacek Gardyza. Trio z „Belleville” uzupełniła żona Roberta – Róża i w tym składzie udaliśmy się w kierunku planu filmowego „Opowieści z Narnii”. Zaktualizowana automapa powiodła nas znanymi tylko sobie ścieżkami (to już chyba moja ósma wersja trasy w kierunku na Jakuszyce) ale szczęśliwie i w dobrych humorach dotarliśmy około godz. 20.00 na miejsce. Przez ostatnie kilometry towarzyszyła nam Lista Przebojów „Trójki”, a ja zastanawiałem się tylko - dlaczego te dzieciaki opowiadają wierszyki o maratończykach ze Szklarskiej. Dopiero na miejscu zajarzyłem, że dzisiejsza lista jest wydaniem „na żywo”, a „Niedźwiedź” zaprasza do namiotu dzieci, by mogły się pochwalić swoimi poetyckim talentami. Przez głowę przeszła myśl, żeby wbić się tam z jakimś wierszem i pod pozorem urodzinowego i rocznicowego prezentu (wszak to w piątek usiadłem na „dwóch krzesłach” - jak stwierdziła niezawodna małżonka) zaprezentować się „live” na cały kraj. Jednak poezja to nie mój żywioł i oddałem pola młodym płodnym umysłom. Jak Black Sabbath z pierwszego miejsca odśpiewało, że „God is Dead”, Jackowi z Nakła udało się dobić do pana Marka i załatwić urodzinowy autograf. Thanks! A tak w ogóle to mamy tu przecież Skwer Radiowej Trójki, gdzie stoi pomnik Ducha Gór i jest to prawie „trójkowe” miasto. W biurze było szybko i przyjemnie, mimo spóźnienia dostaliśmy naszą porcję makaronu, a Robert był wręcz zachwycony jego jakością, w pakiecie były jeszcze żele Enervit-u, opaska na głowę tegoż, więc naprawdę nieźle. A już lokum, które załatwił nam Robert to mistrzostwo świata. Jeszcze nie spałem w tak komfortowych warunkach i tak blisko startu. Co prawda na początku był lekki falstart i problemy z włączeniem czegokolwiek zasilanego energią elektryczną, ale tak to bywa jak się wpuści prosty naród w XXI wiek (pamiętacie sceny łazienkowe z „Goście, goście” z Jeanem Reno? Było podobnie…). Z balkonu mieliśmy widok na jutrzejszy start (około 100 m), wystrój wnętrz był powalający i zdecydowanie nieprzypadkowy, mieliśmy klimatyzację i wszelkie wygody by odpocząć przed startem. Tak dobrze jeszcze nie spałem, długo, spokojnie i wygodnie. I wszystko to zaczęło wyglądać zbyt dobrze, a przecież równowaga w przyrodzie to rzecz najważniejsza. Przed samym startem strzeliłem sobie jeszcze fotę z Markiem Niedźwiedzkim, zamieniłem parę zdań z Kasią Warzochą, która przestrzegała, że do pierwszego punktu pomiaru czasu to na pieszo można nie zdążyć. Dlatego jak dali sygnał do startu ruszyłem od razu biegiem, nie spodziewając się po dolnym odcinku „Puchatka” większych wyzwań. Po minięciu stacji przesiadkowej kolejki, skręciliśmy w lewo i za chwilę znaleźliśmy się w Karkonoskim Parku Narodowym. Od razu zrobiło się bardziej pionowo i poruszanie się biegiem straciło rację bytu. A od startu minęło ledwie 18 minut… I w zasadzie, z małymi przerwami na trucht, pod Łabski Szczyt (1472 m npm) to była regularna wspinaczka. Punkt kontrolny – ok. 6,5 km osiągnąłem w 57 minut, a więc 18 minut przed limitem. Nieźle. Trasa prowadziła teraz w kierunku Przełęczy Karkonoskiej, a pod nogami w zasadzie dwupasmowa autostrada ułożona z wielkich kamieni. W tych warunkach pogodowych można było dosyć śmiało stawiać kroki, nie obawiając się poślizgów. Sucho pod nogami było nie bez przyczyny – temperatura wyraźnie zaczęła dawać się we znaki, a do półmetka był jeszcze kawałek. Przed upływem dwóch godzin zaczęliśmy mijać się z czołówką, która karkołomnymi susami udawała się już w kierunku mety na Szrenicy. Najpierw mijał nas jakiś Słoweniec, później Walijczyk, ale najwięcej było Włochów, którzy wygrali klasyfikację drużynową pań i panów – jak się okazało na mecie. Kto by pomyślał wspominając ich chwalebne „dokonania” np.: z okresu WW2? I był z tym mały problem (nie z Italiańcami oczywiście…), bo trzeba było patrzeć pod nogi wybierając kolejne kamienie, a jednocześnie nie tarasować drogi najlepszym góralom. W końcu walczyli o tytuł Mistrza Świata – ja walkę o podium sobie już w tym momencie odpuściłem… Skręciliśmy lekko na południe i około 18 km mogliśmy podziwiać piękne widoki na Wielki Staw, Mały Staw i stojącą nad nim Samotnię, a powyżej Strzecha Akademicka i wynurzyła się również w całej okazałości karkonoska pani – Śnieżka. Mimo, że już zmęczenie upałem wyraźnie zaczynało dawać się we znaki, ogarnął mnie nieutulony żal, że nie będziemy mogli wbiec na jej szczyt, tylko trzeba będzie zawrócić na wysokości Domu Śląskiego. Równia pod Śnieżką była dość łatwym odcinkiem trasy, strasznie męczył tylko swoisty „polbruk” pod nogami i gęstniejące rzesze regularnych turystów. Ostatecznie na zawrotce znalazłem się po 2 godz. i 50 minutach walki. W drodze powrotnej po około 10 minutach spotkałem Roberta, kilkadziesiąt metrów dalej dzielnie truchtał Jacek i wszystko wyglądało nie najgorzej. Pewne było jednak, że karty dzisiaj rozłoży aura, bo przecież jak mawiał klasyk Szpakowski – „po przerwie mróz nie zelżał, a wręcz przeciwnie, wiatr nie osłabł”. A słoneczko pracowało wyjątkowo wydajnie i to chyba w całym kraju. Tyle, że nie każdy ganiał tego dnia po górach, popędzany jeszcze limitami czasowymi. Ponieważ droga powrotna zwykle wydaje się krótsza, liczyłem na to, że ten efekt będzie nam towarzyszył również do mety. Początkowo nawet tak było – w zasadzie jednostajny bieg przez ok. 3-4 km, na mniej więcej 24 kilometrze urządziłem sobie regularny prysznic przy jakimś bosko zimnym strumyczku i dalej truchcikiem do kolejnego punktu odświeżania. Ten fragment biegnący trawersem północnego stoku Smogorni i Małego Szyszaka był chyba najtrudniejszy technicznie. Za punktem czekała nas Przełęcz Karkonoska, z której poziomu (1198 m npm) mieliśmy teraz wspinać się na ponad 1500 m mijając ponownie Wielki Szyszak. A zabawa rozpoczęła się od ponad kilometrowego pionowego i prościuchnego podejścia po regularnym asfalcie. Bułka z masłem, co nie? Tyle, że temperatura przy asfalcie sięgała chyba 50 stopni, powietrze stanęło, a Karkonosz śmiał się pewnie do rozpuku. Mieliśmy możliwość wyobrazić sobie jak może wyglądać słynna przebieżka po Death Valley, w trakcie amerykańskiego Badwater. Mijagi nawet o tym nie myśl… Te około 7 kilometrów podejścia zapamiętam do końca życia, prawdziwa Golgota, ciężko technicznie, stromo i w zasadzie tylko ambicja pchała mnie do przodu, bo miałem chwile, kiedy chciałem rzucić wszystko w diabły i odpocząć gdzieś wreszcie. Później z relacji innych uczestników dowiedziałem się, że również dla nich był to najtrudniejszy odcinek. Zdarzało się, że niektórzy zaczynali widzieć podwójnie skalne stopnie (np. Robert) – a to już nie było zabawne. Jeden fałszywy krok i można było nieźle odfrunąć, zawodnicy wyraźnie dochodzili do bariery swoich możliwości, ale to jednak twardy naród. Ostatni punkt na 38 km – znowu prysznic, woda do camela i rzut oka na zegarek. Ten ostatni odcinek to już była właściwie przyjemność – 4 km biegu po w miarę płaskim terenie, lekko szutrowa nawierzchnia i wreszcie brak kamieni, głazów, otoczaków i innych kontuzjogennych potworków. W samej końcówce jeszcze chwila marszu – to złośliwe Trzy Świnki przysiadły sobie na dość stromym odcinku, ale już widać schronisko na Szrenicy i wytęskniony koniec męki. Po 5 godzinach i 39 minutach meta (naleśnik był – ale gdzie to obiecane piwo - Tomaszu?) i wcale nie miałem poczucia, że to był łatwy bieg. Niech Was nigdy nie zwiodą rankingi trudności, zwierzenia bardziej doświadczonych kolegów – Maraton Górski to zawsze jest wyzwanie, niezależnie od tego w jakich górach przyjdzie Wam rywalizować. To zupełnie inna bajka niż poruszanie się po asfaltach, a zacietrzewione i pełne emocji wynurzenia o „wspinaczce” na Agrykoli (półmaraton Warszawa) lub na byłym 15 km pilskiej połówki – to po prostu śmiech człowieka ogarnia. Choćby dlatego warto spróbować choć raz biegania po górach, człowiek znajduje nowe perspektywy na to czego do tej pory dokonał. Dla mnie większym autorytetem staje się np. Rafał Kosicki, którego w biegu po asfalcie mogę zjeść na śniadanie, ale który odpłaci mi z nawiązką przy każdym dłuższym biegu w górach - niż całe stada szybkobiegaczy, które jarają się życiówkami. Na mecie poczekałem chwilę na Roberta, którego stan najlepiej oddają zdjęcia Fuzera, trochę dłużej przyszło nam oczekiwać na Jacka, któremu Rzepiór dał się najbardziej we znaki i który jak litanię odmawiał „Ojcze nasz, któryś jest w Niebiesiach - proszę - nigdy więcej….”. Nieźle przetrąciło mu kręgosłup… Czekał nas jeszcze zjazd kolejką w dół, wizyta pod natryskiem w saunie pensjonatu LoLA, którego obsługo nam nie poskąpiła i powoli zbieraliśmy się do drogi powrotnej. Jeszcze małe zakupy (coś dla Robertowej córki, oscypki dla nas), ostatnie stęknięcia przy wsiadaniu do auta i z powrotem do Piły. Wrażeń mnóstwo, zadowolenie z ukończenia kolejnego wyzwania – co nie było przecież oczywiste – pond 90 osób ( z 650 śmiałków) nie dotarło do mety i czas na kolejne starty. A przede mną Festiwal Biegowy w Krynicy Zdrój, chyba spróbuję ruszyć w Iron Run – o ile uda się jeszcze zmienić wybrane wcześniej starty. Zacząłem od cytatu i tym samym skończę – zresztą ten sam „kawałek” tej samej autorki. Specjalnie dla Róży – naszego rodzynka. : „Wczoraj, kiedy Twoje imię ktoś wymówił przy mnie głośno, tak mi było, jakby róża przez otwarte wpadła okno. Dziś, kiedy jesteśmy razem, odwróciłam twarz ku ścianie. Róża? Jak wygląda róża? Czy to kwiat? A może kamień?”.
A kamieni mam na jakiś czas dosyć…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |