2013-07-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 6.07.2013 Maraton Gór Stołowych (czytano: 650 razy)
1 lutego, piątkowy wieczór... zamiast pracować wlepiam wzrok w kalendarz imprez biegowych. Pokus wiele, ale charakter pracy nie pozwoli na zbyt wyjazdów. Eliminuje te zawody, w których już brałam udział. No, poza B7D, tu mam rachunki do wyrównania. I oczywiście celuję w góry :-) I pada strzał: Maraton Gór Stołowych. Trafiłam w 10-tkę!!!
Już w 2 godziny po zapisie wiedziałam, że będzie dobrze :-) Nie mówiłam nikomu, że się zapisałam, a i tak w te 2 godziny koledzy Spartanie przyuważyli i od razu zadbali o zapewnienie mi noclegu w wynajętym dla Spartan całym domu.
I jeszcze dojazd...Pasterka leży na końcu świata, więc zgraliśmy się najpierw w trójkę, potem okazało się, że będzie nas piątka i małym Sparto-busem (tj. oplem Darii) wyruszyliśmy podbijać Góry Stołowe. Reszta oddziału spartańskiego czekała na nas na miejscu. A trzeba przyznać, że byliśmy licznie reprezentowaną grupą, bo 10-tka zgłosiła się jako Spartanie Dzieciom, a dodatkowo w biegu uczestniczyli Spartanie, którzy tym razem reprezentowali swoje kluby.
W piątkowe popołudnie ruszamy na południe :-) Po długiej podróży dotarliśmy na miejsce, Pasterka wita!. Sprawne odebranie pakietów i pierwsze przywitania ze znajomymi oraz resztą Spartan jeszcze w biurze zawodów.
Potem ogólnospartańskie pogawędki i żarty przy chmielowych i zwykłych izotonikach w naszym domku. Nie siedzimy jednak do późna, jutro ważny start. Dystans ok 46 km i to w górach budzi w nas respekt. Tym bardziej, że dla wielu Spartan to debiut na dystansie ultra, bo przecież przekroczono próg maratoński.
W sobotę wstajemy nieprzesadnie wcześnie i przy śniadaniu staramy się ustalić jaką taktykę biegu. Ja wiem, że nie mam co umawiać się z kimś na wspólny bieg, dostosowywanie się do cudzego tempa jest dla mnie męczące, poza tym góry biegam nierówno - super idę w górę i bardzo ostrożnie (czyli wolno) zbiegam. No dobra, czas ruszać na linię startu! Jeszcze parę fotek (po biegu nie będziemy już tak świeżo wyglądać) i kolejne uściski ze znajomymi. Wspólne odliczanie i.... poszliśmy.
Już na początku straciłam z oczu Spartan. Trasa no cóż... jak przewidywałam w górę szło mi nieźle, w dół gorzej. Po mocnym przeziębieniu w tygodniu poprzedzającym start miałam troszkę kłopoty z równowagą (tzn. generalnie mam ją kiepską, a tym razem było jeszcze gorzej), a w konsekwencji włączała mi się wewnętrzna blokada przed szybkimi zbiegi po korzeniach lub kamieniach. Jak podłoże było w miarę równe to nawet przyzwoite tempo zbiegu miałam.
Jakoś dotarłam do pierwszego punktu żywieniowego, uzupełnienie camelbega, kawałek arbuza i dalej w drogę.
Kolejne podejścia i zbiegi i docieram do drugiego punktu żywieniowego. Tu orientuję się, że garmin zaczyna kłamać,pytam ludzi o dystans wskazywany przez ich zegarki i okazuje się, że mój "zgubił" gdzieś ok 2,4 km. Lipa... trudniej będzie rozkładać siły.
Ku mojemu zdziwieniu na punkcie spotykam dwóch Spartan - Łukasza i Michała, co prawda obaj właśnie wychodzą, ale dziwi mnie ich mała przewaga. Tu popełniam pierwszy poważny błąd - poza piciem soku z arbuza (tak, soku - przechylam tacę i zlewam sam sok) nie jem niczego. A przecież są różne wafelki, ciasta, rodzynki i inne dobra. Ruszam dalej, parę razy taksuje się z Michałem, dowiaduje się, że Łukasz nadal troszkę przed nami. O reszcie Spartan wieści brak, spodziewamy się, że Robert leci sporo z przodu. Nie wiedzieliśmy o jeszcze jednym "ścigaczu".
W miarę spokojnie pokonuję kolejny etap trasy, czasem z kimś zamienię słówko, powoli zaczynam rozpoznawać osoby biegnące obok, po parę razy się mijamy - ja ich wyprzedzam na podbiegach, oni doganiają mnie na zbiegach i płaski. I taką sympatyczną przeplatanką suniemy w kierunku następnego punktu. Czasem zatrzymuję się na chwilę zerknąć na widoki. Jak biegnę patrzę pod nogi i bez tych krótkich momentów zatrzymania niewiele bym z tych przepięknych gór zapamiętała.
Brak jedzenia i kompletnie pusty żołądek dały o sobie znać na ostatnim fragmencie przed trzecim bufetem. Wypadamy na płaską drogę, a ja nawet nie mogę truchtać. Czuje, że robi mi się lekko słabo, mam żele, ale w takim stanie mój organizm nie przetwarza chemii. Biorę cukierka energetycznego. Dodatkowo zaczyna się powtórka z Dębna, czyli ból po obu stronach ciała pod żebrami. No nie... tylko nie to!!! Znów nogi ok, a reszt siada. W Dębnie ok, mogłam przeciążyć mięśnie tułowia, ale tu...Masakra!!! Dogania mnie Michał, orientuje się, że jest źle, choć mówię mu tylko o bólu mięśni. Ma nospę, nie wierzę by mi pomogła, ale biorę. Michałowi każe lecieć dalej, ja sobie poradzę. Mam spory zapas czasu, w limicie nawet marszem się zmieszczę, a iść nawet szybko mogłam. Ufff, docieram do bufetu w Pasterce. Najpierw rzucam się na wafelki (czyli zjadam aż dwa :-)) i kolejne kubki soku arbuzowego. Dziewczyna z obsługi troszkę dziwi się kiedy przechylam tacę, ale po chwili uśmiecha się ze zrozumieniem. Wolę taki sok niż kolejne izo, które piję po trasie i którego kolejną porcję rozrabiam sobie na dalszą drogę. Po posiłku czuję się znacznie lepiej. I niestety znów robię błędzik (jego konsekwencje będą mniejsze), bo wiedząc, że jest to ostatni punkt żywieniowy powinnam wziąć wafelka do plecaka. Nie zrobiłam tego...
Następny fragment trasy nieodmiennie góra- dół. Kurczę, trzeba mieć naprawdę mocne nogi do zbiegów. Ja pod górę idę jak czołg, a zbiegam jak ostatnia pierdoła. Tu doganiam Łukasza, odcięło mu prąd. Niby czuje się ok i wszystko ma, a jednak pod górę ledwo się toczy. Zostawiam go i myślę sobie, że na zbiegu i tak mnie dorwie. Oczywiście mam rację :-)
Tym bardziej, ze ja chwilę zatrzymuję się przy chłopaku, którego skurcze powaliły aż na ziemię. Daję mu żel z solą i po upewnieniu się, że nie chce dodatkowej pomocy ruszam dalej. Potem sprawdziłam w wynikach, dobiegł w regulaminowym czasie :-)
Gdzieś na zbiegu dogania mnie znajoma, o kurcze obiecałam sobie nie dać się jej wyprzedzić. Obiecanki cacanki, a góry rządzą się swoimi prawami. Mijamy punkt z wodą (społeczny podobno). Zostawiam Dorotę gdzieś na podbiegu, uuu... słabo u niej z podchodzeniem. Ja dalej za czołgistę robię i twardo prę pod górę w tempie przyprawiającym mijanych o lekkie niedowierzanie. Po raz kolejny mijam Łukasza, tym razem już na dobre. Troszkę wyżej doganiam Michała. Ratuję go piciem, bo on leci bez żadnych zapasów. Start w MGS bez dobrego pasa lub plecaka z piciem to kiepski pomysł, no chyba, że ktoś biega na poziomie Marcina Świerca :-) Michał miał pecha, bo z pasa który zabrał wypadały mu butelki. Jakoś dobiegamy do ostatniego punktu z piciem. I tu szoczek... Przed nami jest jeszcze jeden Spartanin! Grzesiek właśnie opuszcza punkt.
Michał stara się napić na zapas, ja każe mu zabrać butelkę. Na szczęście się słucha. Dalej biegniemy razem. Michał wprawdzie od dawna mówi, że leci "na oparach", ale twardo utrzymuje moje, nie najgorsze tempo. Mnie wszystkie dolegliwości przeszły, wręcz czuję się "świeżo". Gdzieś po drodze mój żołądek wypomina mi brak tego wafelka, co to zapomniała go zabrać z Pasterki. Znów ratuje mnie Michał, tym razem batonikiem :-) Po dwóch kęsach poprawia mi się samopoczucie. W ten sposób mijamy 42km i Michał cieszy się z zostania ultrasem. Wiemy, że sił na ukończenie biegu nam starczy. Celujemy w czas ok 7h 15 min, a limit to 8h 30 min. Świadomość zapasu czasu nas uspokaja, teraz koncentrujemy się na unikaniu kontuzji. Zmęczenia, choć może nie czuć, to jednak, częstsze potykanie się, wyraźnie o nim świadczy. Ostatni zbieg... kurcze znów pojawia się Dorota. Pierwsza myśl muszę uciekać :-) Przed nami ostatni fragment trasy asfalt lekko pod górkę i schody na Szczeliniec. Kontrolujemy sytuację. Niby się nie ścigamy, ale... Tym razem Michał wygania mnie do przodu :-) Schody pną się w górę, czyli preferowany przeze mnie kierunek ;), mijam na nich sporo osób. Dopingują mnie znajomi, który już schodzą z mety. Wreszcie docieram do szczytu, ostatnie płaskie metry pokonuje z krzykiem. Nie, nie są to oznaki szczęścia, a pierońskiego bólu. Błąkające się od dłuższego czasu skurcze łydek w końcu okazały pełnię swej siły. Dobrze, że zadziałała adrenalina, bo niem wiem czy dałabym radę wykonać te ostatnie kroki.
I meta, wynik 7:13:33. Jestem szczęśliwa z ukończenia :-) I troszkę cieszę się, z wyprzedzenia koleżanki. Wpadam w objęcia Izy, która już wypoczęta, z chmielowym izo, czeka na kolejnych finiszerów :-) Znajdują się moim Spartanie. Robert oczywiście był najszybszy, a Grześ osiągnął metę 2 min przede mną. A tu już wpada Michał, krótkie uściski i patrzymy jest Janusz! Zanim się obejrzeliśmy metę osiągnął Łukasz! Troszkę fotek i idziemy na bursztynowy izotonik, przypuszczając, że reszta spartańskiego oddziału dotrze troszkę później. I w międzyczasie dotarli Daria, Mirek i jako ostatnia Kasia, która ukończyła maraton mimo kontuzji kolana i wyjaśniła, że na 40 -tym kilometrze medycy zdjęli z trasy Marcina. Potem powrót miejsc noclegowych, prysznice, przebiórka i świętowanie cudownego maratonu na koncercie (oj, szaleli koledzy pod sceną) i przy oglądaniu zdjęć z trasy. W niedzielę nikomu nie chciało się wracać do domu.
Było prze sympatycznie. Impreza dobrze zorganizowana, świetnie oznaczona trasa, bogate bufety i ta wieczorna feta :-) Spartanie po raz kolejny pokazali, że lubią się nawzajem, bieganie to ich pasja i mają chart ducha by startować nawet w najtrudniejszym maratonie.Bardzo było nam sympatycznie z Michałem, gdy ludzie kojarzyli kim są Spartanie i jaki jest cel naszego biegania. Oby pamiętali o nas przy kolejnych akcjach.
Celowo nie opisywałam dokładnie trasy, bo profil łatwo sprawdzić, a każdego kamienia i korzenia opisywać nie sposób. Trasa na pewno jest trudna - liczne i długie zarówno podbiegi, jak i zbiegi wymagają wszechstronnego przygotowania nóg (czyli urozmaiconego treningu). W tym biegu nie korzystałam z kijów i uważam, że by mi przeszkadzały, bo między skałami łatwiej przytrzymać się rękoma. Natomiast kolega Grzesiek biegł z kijami i twierdził, że bardzo mu pomogły, zatem to też kwestia indywidualna.
Tu trzeba tylko pamiętać o zapasie picia. W tegorocznej edycji bardzo sprzyjała nam pogoda - przez większość czasu niebo było zachmurzone, temperatura lekko powyżej 20 stopni. W słońcu oczywiście więcej. Mimo tak dobrych warunków i tak po trasie z camelbega wypiłam ok 2-2,5 litra picia, a dodatkowo na punktach. I o jedzeniu też warto pamiętać, o czym sama się przekonałam. To jednak był dystans 46 km i 7 h wysiłku, a nie 42 km w ok 4h.
I po raz kolejny okazało się, że wyniki na płaskim nie przekładają się na rezultaty w górach. Znów byłam szybsza od chłopaków, których na płaskim pewnie nigdy nie dogonię :-)
fot. Ela, na zdjęciu prawie cała nasza ekipa spartańska (Janusz się gdzieś zagubił).
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu izamoskal (2013-07-14,18:31): Evi, super, że doleciałaś do mety :) a co myślisz o Maratonie Bieszczadzkim??? ultramaratonka (2013-07-14,18:34): A no myślę :-) Ale też o paru innych rzeczach. Muszę sprawdzić ile mam czasu do namysłu i zobaczymy :-) jacdzi (2013-07-15,10:26): Super wpis i jeszcze lepszy bieg.
Mnie jednak nie dane bylo dotrzec na mete na Szczeliniec, wycofalem sie po 32km.
|