2013-06-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mój pierwszy raz (czytano: 962 razy)
Wszystko tak naprawdę zaczęło się od zeszłorocznego remontu łazienki. Był to już trzeci z serii, cierpliwość moja osiągała ostateczne granice, a gdy na zakończenie usłyszałem jeszcze od mej ukochanej połowicy, że na wakacje nie jedziemy – bo trzeba posprzątać – coś we mnie pękło. I kupiłem za „nie wydane a przygotowane” rower. Mając świadomość, że czynię pierwszy krok w stronę wymarzonego od lat startu w triatlonie. Barierą zawsze był sprzęt, to jednak spory wydatek, by wystartować choć w minimalnym stopniu zabezpieczonym przed wymogami rywalizacji. Kolejnym krokiem był zapis na dziewiczy start, tutaj zdecydowałem się na Szczecinek, a głównym kryterium była droga do pokonania (krótka) i pozytywne relacje kolegów z imprez organizowanych w tym mieście (Memoriał Winanda Osińskiego). Pozostawało tylko powoli zacząć przygotowywać się do startu i uzupełniać drobniejsze wyposażenie. Czas płynął szybko, forma stała w miejscu, choć na usprawiedliwienie muszę dodać, że aura długo nie pozwalała na wiele (rower szosowy), a stare przysłowie „szewc bez butów chodzi” trzymało mnie mocno za nogi w temacie pływania (dla niezorientowanych – jestem już blisko 20 lat mocno „czynnym” instruktorem pływania). Zaliczałem pierwsze tegoroczne starty – oczywiście biegowe, ale w temacie pływanie/rower – dalej constans dążący do zera. Wreszcie za namową Maciasa Reinke, w okolicach majowego weekendu ruszyłem na pierwszy trening rowerowy, jeszcze na swoim trekingowym bicyklu. Zdarzało się też wejść do wody na basenie, tutaj też w tradycyjny polski sposób – na ostatnią chwilę – testowałem dzięki uprzejmości Piotrka Nowackiego piankę do pływania. Potem nieopatrznie spojrzałem w kalendarz i ogarnęło mnie lekkie osłupienie – pierwsze zderzenie z triatlonem zaplanowałem sobie w tydzień po powrocie z „Rzeźnika”. Oj, będzie się działo! Im bliżej startu tym częściej podpytywałem również naszego „mechanikowego” guru od „tri” – Janka Polcyna – o rozmaite techniczne szczegóły i muszę stwierdzić, że te pogadanki pomogły oswoić teoretyczną stronę startu. Praktyka wyglądała jednak fatalnie: treningu w wodzie zaliczyłem łącznie 9,2 kilometra (w tym jeden występ w piance na basenie, jeziora nie widziałem na oczy!), na rowerze jeszcze lepiej – w sumie cztery wyjścia, na rowerze startowym „zrobione” w trzech próbach aż 103 km (w tym 75 km dzięki Michałowi Bobrowskiemu, bez którego bym się nie ruszył w trasę…) Okoliczności przed Szczecinkiem nie napawały mnie więc specjalnymi nadziejami, a mimo to ambitnie postawiłem sobie barierę do pokonania – czas poniżej 3 godzin. Planowałem ok. 20 minut w wodzie, poniżej 50 minut na trasie biegu (10,5 km), co na pokonanie 45 kilometrowej trasy rowerowej dawało mi 1 godz. i 50 minut, nie licząc w slangu „rzeźnikowym” – przepaków. W sobotę przed wyjazdem przymierzyłem jeszcze strój startowy zamówiony u wspomnianego wyżej Piotra, tak dla pewności, czy będzie pasował, a okazało się, że pogłębił tylko frustrację – wyglądałem zdecydowanie lepiej niż poziom sportowy, na który udało się wspiąć. W drodze do Szczecinka okazało się, że na pewno nie będę jedynym debiutantem – Bartek Sobieszczański, który towarzyszył nam w podróży, również czeka na swój „pierwszy raz”. Wspominaliśmy rozmaite startowe przygody, głównie pomyłki, którymi można by wypełnić niejedną książkę, a najważniejszym wątkiem okazały się sznurówki, a w zasadzie gumki, które je zastępują w triathlonowej wersji buta biegowego. I tak przez cały dzień byłem zaskakiwany jak daleko można się posunąć, by wyżyłować globalny wynik trójboju. Ale żeby sznurówki?... Robiło się coraz ładniej, na miejscu byliśmy prawie trzy godziny przed startem, poszliśmy więc odebrać pakiety startowe. I znowu w głównej roli wystąpił Bartek, który okazał się dowodem osobistym w postaci nazwiska wydrukowanego na stroju startowym. To się nazywa kreatywne myślenie, ja bym na to nie wpadł. W uroczym miejscu (przy toi toi) spotkałem się jeszcze z Jankiem, który nie szczędził ostatnich wskazówek .A wracając z małego obchodu po terenach OSIR-u zaczepił mnie jakiś duży pan z pytaniem - co on ma zrobić z tymi wszystkimi naklejkami? W ten sposób i mnie przypadła przyjemność przeszkolenia kogoś w temacie TRI (gdzie i jak umieścić numery startowe), a zażywnym jegomościem okazał się był znany w pewnych kręgach Tomasz Karolak. Zabraliśmy się za przygotowanie sprzętu, głównie ubrania, numery startowe, odżywki, komplety wyposażenia do poszczególnych konkurencji i przygotowanie rowerów. Z lekkim niedowierzaniem spoglądałem na Piotra, który przycinał naklejki z numerami tak, by stwarzały jak najmniejszy opór powietrza. Bartka chyba też to zdumiało, bo do opony, pracującej pod normalnym ciśnieniem 9 atmosfer udało mu się wtłoczyć ich 12! Na to z kolei zdumiony spoglądał Piotr. Wybiła godzina 10:45 i już musieliśmy udać się ze sprzętem do strefy zmian. Zanim nas wpuszczono, każdego z osobna opisano markerem w sześciu miejscach. W ten sposób pobiłem osobisty rekord posiadanych numerów do jednego startu. Naliczyłem ich bowiem jedenaście. I jak tu się nie zgubić? Nie minęła godzinka i już maszerowaliśmy na brzeg jeziora, gdzie umiejscowiony był start całości. Mimo wielu rozmaitych sportowych doświadczeń, które były mym udziałem, zaczęła mnie ogarniać lekka panika. Najbardziej bałem się temperatury wody i całości związanej z jazdą na rowerze. Na brzegu jeziora zobaczyłem kłębowisko pianek (choć zdarzali się odważni bez) zakończonych od góry białym czepkiem. Część z nich przemieszczała się już w wodzie i dotarło do mnie, że to już i najlepiej gdybym też spróbował zapodać do wody. Krótka chwila wahania - ale idąc za głosem wielkiego Leonardo da Vinci „artysta nie osiąga nic wybitnego, jeśli nie wątpi w siebie i czasem się nie zawaha” – i skok. I gęba roześmiana – woda super, z temperaturą sobie poradzimy. Okazało się jednak, że niebezpieczeństwo przyszło jak zwykle ze strony ludzi. Po sygnale do startu nie zdążyłem zrobić nawet 30 metrów, a już przyjąłem dwie szklany „Trzesieckiej neperliwej”. Smak dosyć średni tylko ciężko się miesza z izotonikiem… Okazało się, że kolega po lewej chciał chyba wyeliminować konkurencję jeszcze we wczesnej fazie rywalizacji. A w ogóle zaraz po starcie najlepszą metodą pokonywania przestrzeni byłby chyba sposób „na Jezusa” – skacząc z pleców na plecy kolejnych rywali. Zagęszczenie ciał z pewnością by na to pozwoliło. Trzeba będzie kiedyś spróbować. Przez ok. 400 m co chwila otrzymywałem podobne strzały, ewentualnie ktoś łapał mnie za stopy. Lecz szybko zdobywałem doświadczenie – zacząłem w takich momentach płynąć agresywniej, nie oglądając się na skutki. Z nawigacją nie było problemu, jeśli coś dołożyłem to niewiele i po 18 minutach i 25 sekundach wyszedłem na brzeg. Do strefy zmian położonej na płycie stadionu biegliśmy po wykładzinie, więc prawdziwe Las Vegas, natomiast u mnie pojawił się problem z wyswobodzeniem ciała z pianki. Na szczęście ktoś dobiegający do mnie pomógł mi i potem już jakoś poszło. Pamiętałem, że w fazie „rowerowej” najważniejsze to zapięty kask – można jechać bez butów – brak „uszczelki” na głowę powoduje bezwzględną dyskwalifikację. Dobiegłem do tzw. belki, za którą można było rozpocząć pedałowanie. Zaczęło się! I znowu miłe zaskoczenie – na liczniku ponad 30 km/h i nie spada. Czyżby udało się złamać tę magiczną granicę? Jechaliśmy 4 x odcinek po 11,25 km, po dwóch czułem się naprawdę świetnie i tylko na podjazdach średnia spadała poniżej wymarzonej. Ostatni nawrót i wtedy poczułem już plecy i ogólne zmęczenie. Postanowiłem nie szarżować, tak by na w miarę sprawnych nogach zacząć bieg. Lekkim rozczarowaniem były obrazki, które widziałem na trasie: drafting był zakazany, a widziałem wielu takich, którzy pomagali sobie pokonywać asfalt. Choć ilość dyskwalifikacji może wskazywać, że jednak sędziowie nie byli zupełnie uśpieni. Na pewno nie ten w strefie zmian - wpadając za belkę startową chwyciłem za uchwyt kasku i już dzielny sędzia zaczął podnosić gwizdek do ust i chorągiewkę w górę. Uspokoiłem go dobrym słowem i pobiegłem przezbroić się do biegu. Czas rowerowej potyczki jak dla mnie i patrząc na „sumienne” przygotowania rewelacyjny – 1:25,54. W locie usłyszałem gromkie „Piła! Piła!” Bartka, który dogonił był mnie na trasie rowerowej. Czekałem na stanowcze protesty ze strony swych odnóży – a tu o dziwo – zero problemu. Oczywiście nie był to jeszcze normalny poziom, nie mógł być, a ja zastanawiałem się tylko - jakim cudem tak dobrze się biegnie? Po głębszej analizie, o ile można o takiej mówić w wykonaniu „wuefisty”, złożyłem to na karb zeszłotygodniowego „Rzeźnika”. Po nim wiele rzeczy wydaje się łatwiejszych… Trasa była koszmarna, jak dla biegacza: trzy pętle, każda w postaci dużej agrafki i chyba czterech małych przed rozpoczęciem kolejnej rundy, zlokalizowanych na płycie boiska. Dla kibiców super, dla nas mniej. Plus taki, że na każdej rundzie kilka razy słyszałem – „dawaj Jacek” Kamili – piotrowej małżonki. Niby niewiele a pomagało, w końcu dziewczyna krzyczała... Szybko przegoniłem Bartka, uciekałem też Piotrowi, jednak ten miał nade mną kółko przewagi wypracowane na rowerze (dołożył mi ponad 12 minut). Starałem się wyprzedzić jak największą liczbę startujących, tyle tylko, że nie wiedziałem czy mijam zawodników pokonujących swe 1,2 czy też 3 kółko. Dobiegłem do mety w czasie 47,27 i tutaj tylko i wyłącznie radość: taaaak, udało się i to w dobrym czasie 2:38,11. Wstydu nie przyniosłem, zdobyłem pierwsze, bezcenne doświadczenia i nabrałem apetytu na więcej. Na mecie arbuzy, pomarańcze, izo, Red Bull i woda, do wyboru do koloru. Poczekaliśmy na wszystkich znajomych racząc się delicjami, posłuchaliśmy jak Janek Polcyn ściemnia coś przez mikrofon (ale już go wszyscy rozpoznają! To pewnie ta ilość startów), wyprowadziliśmy sprzęt ze strefy dla zawodników, poszliśmy się przebrać i posilić. Małym zgrzytem była długość dekoracji i losowania fantów – triatlon mnie nie położył, tu bym padł. I tak skończyła się 2 edycja GARMIN Iron Triathlon 2013 w Szczecinku: był już Malbork, czeka jeszcze Radków i Ślesin. A ja mogę o sobie powiedzieć, że mam kolejną ćwiartkę za sobą, tym razem to ćwierć Iron Mana. I tylko muszę pamiętać w swej rozgorączkowanej jeszcze głowie, że ma się on do całego Iron Mana tak jak ptasie mleczko do ptaka.
ps: na zdjęciu oczywiście nie ja...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |