2013-06-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Krwawy ślad „Rzeźnika” - stage one (czytano: 3080 razy)
Pamiętam jak byłem młodym biegaczem i usłyszałem o „Rzeźniku” – pobudzona wyobraźnia podsuwała rozmaite obrazy, a ostatnim slajdem był zawsze Terry Butcher z pamiętnego meczu ze Szwedami w 1989 roku. Czy ja po biegu też będę tak wyglądał? W końcu nazwa zobowiązuje i jest genialna w swojej prostocie. I pomyśleć, że całej zabawy mogłoby by nie być gdyby nie zakład dwóch panów: Arkadiusza Załęckigo i Mirosława Bienieckiego (obecnie dyrektora biegu), którzy chcieli sprawdzić, czy trasę z Komańczy do Ustrzyk Górnych da się pokonać w 12 godzin. W pierwszym biegu – 10 lat temu - wystartowało 10 zawodników, obecnie po około 30 minutach lista zapisów (300 par biegaczy) była już pełna. Tak rodzą się legendy, „Rzeźnik” bez wątpienia już nią się stał, a przy tym potrafił pozostać biegiem organizowanym przede wszystkim dla zawodników – wymagającym i trudnym, bez nagród, za to stawiającym na ideę zdrowego sportowego współzawodnictwa. A trasa z Komańczy do Ustrzyk Górnych, ciągnąca się nomen-omen czerwonym szlakiem, jest jak cięcie rzeźnickiego noża, tyle, że nie do końca ostrego. Wystarczy spojrzeć na mapkę, która przedstawia profil zmagań - tutaj nie wystarczy jedno krótkie cięcie, trzeba się przygotować na długie i cierpliwe przeżynanie. A to jak wszyscy wiemy - boli. Dla naszej pilskiej ekipy cierpienie zaczynało się już w czwartek, czekało nas wszakże do pokonania około 800 km serialu „Polskie drogi”. Czułem też dodatkowe ciśnienie: chłopacy – Mijagi, Piotrek Sikorski i Tomek Ciepły – prawdopodobnie chcieli jechać wcześniej i być na miejscu o bezpiecznej porze przed zakończeniem pracy biura zawodów. Ponieważ jednak nikt głośno tego nie wyartykułował, ruszyliśmy na „mały styk” o 5.30 rano. W Lesznie byliśmy po dwóch godzinach jazdy, Wrocław minęliśmy po 3,5 tak więc przy pełnej petardzie (oby tak jutro na trasie) nastroje się polepszyły i chłopacy wreszcie uwierzyli, że damy radę. Stawaliśmy tylko na tankowanie paliwa do baków i jedzenia do żołądków, pogoda zresztą nie zachęcała do wyściubiana nosa poza auto, bo lało masakrycznie (oby nie tak jutro na trasie). Czujny jak zwykle na trasie przejazdu Mijagi, lekko przysnął tylko przed Jasłem – ale musiał być to wynik sprytnego zagrania kolegów z drugiego rzędu. Zręczny zabieg konkurencji, która w ten sposób chciała nas wyeliminować z zawodów – Piotr dał Wojtkowi coś do wypicia, po czym ten po dwóch łykach natychmiastowo zaniemógł. Co to musiał być za napój! Ostatnie 60 km to już jazda po koszmarnych dziurach, okazało się jak zwykle, że moja nawigacja wybrała „lepszą” trasę – na szczęście daliśmy radę i po 10 godzinnej podróży zameldowaliśmy się w biurze zawodów w Cisnej. Pobraliśmy pakiety, pokręciliśmy się trochę, jak Tomek się dowiedział od Wojtka, że mijane tory kolejowe na nasypie są fragmentem jutrzejszej trasy to zrobił im parę portretów. Prawdopodobnie w celu omówienia szczegółów taktycznych jutrzejszego współzawodnictwa, które omawiali jeszcze długo w noc. Pojechaliśmy do hotelu, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności zarezerwował Piotr, obejrzeliśmy nasze dwudniowe lokum i po wstępnym rozgoszczeniu, zaczęliśmy pakować rzeczy na przepaki. To dopiero wyzwanie – co zabrać ze sobą na trasę, co ma czekać w worku na 32 km, co na 56 km, a co wreszcie na mecie. Było z tym trochę śmiechu i zamieszania, a najlepszy w tej kategorii był zdecydowanie Tomasz. Oglądaliście „Rambo III”, ewentualnie „Commando”? Po tym co zobaczyłem muszę stwierdzić, że „Cieplak” w scenach przygotowań przed walką wypadłby zdecydowanie zdecydowaniej. Prawdziwy „Butcher” przed akcją! Wróciliśmy na „Orlika” (gdzie zlokalizowane było biuro zawodów), by posłuchać przemówienia pana dyrektora biegu, które nazywało się zebraniem organizacyjnym. Powtórzył wszystko to co już dobrze znaliśmy – biegniemy razem, z naładowanymi komórkami „bo będą wyrywkowo dzwonić” (a juści, dobrodzieju…), nie śmiecimy, nie oddalamy się od siebie, boimy się ewentualnej burzy i takie tam jeszcze… Stwierdziliśmy, że nic tu po nas i poszliśmy po napoje regeneracyjne. W drodze otarliśmy się o bóstwa, które jednak były już trochę zmęczone (widać je trochę na zdjęciu po lewej stronie). Skusiłem się na „Czadowe” w wersji light, trochę ze względu na fragment motta: „a ty dzisiaj nie bądź kiep, lej czadowe prosto w łeb” i zastosowałem się do instrukcji obsługi tegoż. Do tego obowiązkowa porcja makaronu i co tam jeszcze wpadło w ręce, bo wiedziałem, że jutro będzie na to za późno. Ustaliliśmy jeszcze, że pobudkę robimy o 1:30 i oddaliśmy się pod opiekę Morfeusza. Mijagi zerwał się pierwszy i z przerażeniem stwierdził, że już…. 1:30, więc zgodnie z planem. Szybkie mycie, wejście w startowe kreacje, plecaki w garść i udaliśmy się na miejsce odjazdu autobusów, które miały nas przewieźć na start w Komańczy. I nawet nie byłoby tak źle, gdyby nie padający deszcz – ostatnia rzecz, na którą miałem ochotę na początku imprezy.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Mijagi (2013-06-03,21:41): Już czekam, co dalej będzie... sojer (2013-06-04,09:34): No no, Jacek trafił na rozkładówkę. I słusznie, bo świetnie pisze. Mijagi (2013-06-05,08:34): Dalsza część naszej przygody bieszczadzkiej biegłego pióra Sikora: http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=2&action=44&code=37306
|