2013-05-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Chełmża trenigowo :) (czytano: 2166 razy)
Kiedy pierwszy raz wyszłam z krzaków przy trasie tego biegu… nie przypuszczałam, że za chwil kilka będę szukać następnych… i że to jeszcze wtedy nie będzie ostatni już raz… wszystkiego mogłam się spodziewać podczas półmaraton ale nie tego …
Przez wiele miesięcy ćwiczyłam żywienie przedbiegowe. Skrzętnie notowałam ilości, odpowiednio dobierałam składniki komponując je w konkretne posiłki, które sprawiają że się lata… wydawało mi się, że miałam wszystko przećwiczone… upałów tez już się nie bałam … udało się zrobić 3 trudne treningi interwałowe w warunkach bardziej niż słonecznych. Deszczu i wiatru się też nie boję, najwyżej zmoknę :).
I ja bohaterka pojechałam stanęłam na starcie półmaratonu w Chełmży. Pewna siebie. Wiedziałam jak chcę pobiec ten bieg – miał to być dla mnie pewnego rodzaju sprawdzian, 3 tygodnie po maratonie, kilka pośrednich zadań [interwały, mocne i słabe podbieganie i zbieganie, dłuższe wybiegania i do tego jazda na rowerze] zostało zaliczone na 5+ i dobrze to rokowało na przyszłość. Chciałam sprawdzić ‘gdzie jestem’, w czym jestem słaba a w czym mocna, nad czym muszę popracować a z czego mam być mega zadowolona. Połówka w Chełmży dała mi tylko częściowe odpowiedzi na nurtujące mnie pytania…
Plan był taki, że treningowo i ze to ma być mocny sprawdzian. 9 marca pobiegłam 15 km w tempie 4’40 w warunkach ekstremalnych – było bardzo zimno, które potęgował silny wiatr. To był trudny bieg – ale udany. Stał się dla mnie punktem odniesienia i sprawił, że patrzyłam w lustro i pytałam czy ta dziewczyna tak szybko biega? Czy to był tylko sen… TAK. To ja:)
Skoro przebiegłam 15 km w takim tempie to powinnam przebiec 21 km w tempie 5’00. Pytanie tylko: czy potrafię?... postanowiłam spróbować. Skoro to trening – to można próbować i jak zdechnę na końcu – to nie ma się czego wstydzić – bo to tylko trening… :)
Biegłam sobie lekko widząc w niedalekiej oddali Emi, Piter pędził daleko przed nią… powoli traciłam go z oczu. Zachował się tak jakbym go ze smyczy spuściła… a niech leci ;) powita mnie na mecie :) chcę zobaczyć jego minę jak mi się uda :). Pierwsze 3 km wyszły zadowalająco. Oddech lekki – było ciepło – a ja się prawie nie męczyłam. Postanowiłam tak ciągnąć do końca 5km. Emi była moim punktem odniesienia.
Zawsze mi się podobał jej krok, jej sposób biegania… ona biega tak lekko, jakby odbijała się od powierzchni wody… i ciągle równiutko do przodu… W pewnej chwili zauważyłam, ze odległość między nami się zmniejsza… - nieeee, nie mam zamiaru wyprzedzać Emi… :) - pomyślałam - przyczaję się, uczepię i razem sobie pobiegniemy. Są tacy ludzie, których nie należy wyprzedzać …[tym bardziej przed ¼ dystansu] to się może źle skończyć… i… w połowie 5 km patrzę na Emi, która zbacza z trasy, wskakuje w krzaki i znika …
- o kurde! – nie – no mam nadzieję, że to chwilowy problem… że za chwilkę złapie swój rytm i nadrobi to co za rowem straciła… i niechcący wyprzedziłam Emi… Biegnę sobie biegnę, zadowolona, zerkając co chwila na tempomat.
Wszystko szło jak po maśle, nawet miał kilka sekund zapasu – czekałam na punkt by sobie pospacerować z kubeczkiem, w spokoju się napić … przecież taki miły ten trening… Droga falowała, wiaterek czasem wiał, czasem nie… Aż tu nagle w moich jelitach pojawił się wiaterek, wietrzysko, jego moc rosła a ja przerażona… - nie Aga! to tylko psychika… nie daj się tak łatwo, to tylko złudzenie! Walcz i nie poddaj się. Napatrzyłaś się na Emi i teraz Tobie się chce! – nie! Nieee! Nieeee! Nie wytrzymałam … teraz to Emi z oddali widziała jak ja w pod koniec 6 km ukrywam się w zaroślach… Oj… tego się nie spodziewałam!
Straciłam tam minutę. Jednak ja się tak szybko nie poddaję… miałam plan do wykonania i postano wam go sumiennie realizować. Znów miałam przed sobą Emi i znów w miarę przybliżania się do mety odległość się między nami zmniejszała – chciałam ją dogonić i porozmawiać ‘o życiu…’
Jednak nie było mi to dane… najpierw zauważyłam jak jej głowa wyszukuje czegoś na poboczu, zwalniała, a potem widziałam jak wku***ona maszeruje w krzaki zamaszyście wymachując rekami… to był początek 10tego km… do mety daleko – daleko i nie daleko – daleko – to pojęcie względne :)
To była ostatnia chwila kiedy widziałyśmy się na trasie. Współczułam jej bardzo. Jednoczeście byłam zadowolona bo wszystko wskazywało na to, że u mnie jest ok, że chyba raz wystarczy… i skrzętnie liczyłam minutki, sekundy – super! Odrabiałam stratę – postanowiłam nie robić tego szybko – tylko to odrabianie rozłożyć do 15stego km… jakież było moje zdziwienie kiedy w moich jelitach znów panoszył się wiatr… próbowałam jakoś to uczucie złagodzić, zapomnieć, nie myśleć… nic z tego… kończył się 10ty km … jednak sytuacja stawała się bardzo ‘poważna’ – na tyle poważna, że nie było krzaków, były tylko pojedyncze drzewa i w oddali piękna wielka kupa obornika. Wyglądała na taką, za która można by kucnąć… zamknąć oczy i… Oczywiście, ze skorzystałam z jej dobrodziejstwa :) jednak po przebiegnięciu [z dwoma przymusowymi postojami] miałam 2min10s straty. Trudno… uśmiechnęłam się do siebie – teraz tylko do mety… to był chyba ostatni już taki ‘skok w bok’ :).
Czułam się słabiej, w żołądku bulgotało, w jelitach skrzypiało a bieg przestał już być taki lekki… słoneczko grzało, pić się chciało bardziej niż zwykle. Nie wiedziałam jak ma dalej biec, czy odpuścić, czy dalej robić swoje… postanowiłam słuchać tego co do mnie mówi ciało. Postanowiłam biec równo, szukałam swojego komfortowego tempa… i co się okazało? Biegłam szybciej niż chciałam. Bardzo chciałam być na mecie. Tempo już mało mnie interesowało. Chciałam tylko w jednym kawałku, na własnych nogach znaleźć się na mecie. To było w obecnej chwili największym marzeniem.
W regulaminie informowano nas, że będą dwa punkty odżywcze: na 7 km i na 14stym, więc miłym zaskoczeniem był dla mnie punkt z wodą na 18stym km. To miłe ze strony Organizatora, taki ukłon w stronę Biegaczy. Okazał nam duży szacunek do wysiłku w tak słoneczną pogodę. Jednak w obawie, przed rewolucją w jelitach – nie skorzystałam. To tylko 3,5 km… wytrzymam.
Myliłam się. Wytrzymałam jeszcze może z 300 m. a Potem pokonałam rów, krzaki, kłujące gałęzie z kolcami porysowały mi nogi i zaczepiły się o spodenki, bluzkę… starałam się by mi nic nie podarły… trwała prawdziwa walka z czasem… a presja czasu była naprawdę ogromna! Tuptając po polu… bardzo chciałam wrócić na trasę… ale stawianie kroku za krokiem było dużym wysiłkiem… a przede mną jeszcze rów … jakoś wyszłam na szosę… zaczęłam biec… minęłam zieloną tablicę: Chełmża i nawet nie patrzyłam na Matlągowego garmina… no właśnie, dobrze, ze nas Matląg tu nie widzi… ale siara, ale trening… takie bohaterki na starcie… a teraz ja ledwo powłóczę nogami a Emi to już nawet w oddali za mną nie widać…
W domu oglądałam międzyczasy:
[1- 4’56] [2– 4’59] [3– 4’53] [4- 4’54] [5- 4’54] [6- 6’36] [7- 4’48] [8- 4’52] [9- 4’49] [10- 5’01]
[11- 6’02] [12- 5’01] [13- 4’59] [14- 5’07] [15- 5’23] [16- 5’00] [17- 4,59] [18- 5’06] [19- 7’15] [20- 5’04] [21- 4’42]
Poza przymusowymi postojami plan wykonany :) można powiedzieć, że trening prawie udany :)
Wynik: 1:50:27 :)
Normalnie szkoła przetrwania. Potem obie analizowałyśmy co takiego mogło nam zaszkodzić. Ja jadłam jak zawsze – książkowo, Emi też jak zawsze – czyli wszystko co było do jedzenia. Porównując nasze posiłki – nie znalazłyśmy takich ich elementów wspólnych, które mogły nam zaszkodzić. Podejrzenie padało na bakterię, jakiś wirus.
A potem niespodzianka. Wskoczyłam na podjum :) wcześniej byłam w punkcie pomiaru sprawdzić jaki jest wynik – 3 miejsce w K30. Milo się zrobiło. Jednak na scenę wezwano mnie jako pierwszą. Zdziwienie było ogromne… zapytałam Panów – czy na pewno jestem pierwsza w K30 ?, poprosiłam, by to sprawdzono. Jednak oni zapierali się, że tak i że na pewno. Stałam na tej scenie dumna, że jako pierwsza w K30 … dziś wiem, że nie, że byłam trzecia. Podobno Organizator jakoś poukładał ten bałagan… mam nadzieję… przykro mi, nagroda leży wciąż nierozpakowana… jakoś mnie nie cieszy.
Bieg należał do tych trudnych treningowo. Ale mimo wszystko był dość satysfakcjonujący. Dobrze rokował na potem i tylko mnie zachęcił do podejmowania się takiej próby przy innej okazji …, która pewnie szybko nie nastąpi… bo bieg w Chełmży był na 1 maja a na dwa dni potem zaplanowałam trening na dystansie 10 km w Radziejowie…
A na zdjęciu… wariacje przedbiegowe w Chełmży :)
p.s. Piter tez miał trening udany :) 1:37:37 - życiówka :) ale on nie zbaczał z trasy ...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu snipster (2013-05-07,23:42): prze.....chlapana sprawa ;) jacdzi (2013-05-07,23:54): Tak bywa. Dobrze ze jak wywolali Cie na podium nie pogonilas w krzaki ;-) mamusiajakubaijasia (2013-05-08,08:14): He he, jako wspomnienie świetne, ale w trakcie zapewne było dołująco-wkurzające :) Marysieńka (2013-05-08,09:09): To samo spotkało mnie podczas maratonu w Holandii....z ta różnicą, że tam krzaczków nie było:)) cander (2013-05-08,10:34): Nie ma tego złego, przynajmniej opaliłyście sobie kolanka:) michu77 (2013-05-08,15:53): ...faceci maja łatwiej w tej materii, chociaż w Pile ... też długo szukałem krzaczków ;p Polmaraton2H (2013-05-09,21:26): Krzaki nad Rusałką nie raz ratowały nie jednego, mi też pomogły ;)
|