2013-04-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Paryż, choroba, banany, życiówka... (czytano: 1250 razy)
OTWIERAM OCZY.
Nerwowo przesuwam ręką po łóżku w poszukiwaniu telefonu z
ustawionym na 5:45 budzikiem. Gdzie on jest?. Jest jeszcze ciemno.
Muszę sprawdzić, która jest godzina. Jak zwykle obudziłem się
przed budzikiem. Tym razem tylko 20 minut. Jest dobrze powtarzam
sobie. Zdążę jeszcze spokojnie zjeść węglowodanowe śniadanie,
napić się kawy, skorzystać z przymusowej porannej toalety i
spokojnie się przyszykować. Lubię wcześnie wstać w tak ważnym
dla mnie dniu. Mam 3 godziny do godziny "zero". Trochę się
przeziębiłem i cały czas jest mi zimno. Nie martwię się.
KRZEPIĄCE ŚNIADANIE.
Jak zwykle robię sobie mleko z ulubionymi musli. Moje najlepsze
śniadanie przed wielkim startem. Obawiałem się, że w Paryżu nie
dostanę mojego ulubionego śniadania, ale LIDL spełnił moje
oczekiwania. W śniadaniu towarzyszą mi "Francusko-Polscy"
przyjaciele. Jeszcze kawa i toaleta. Czuję, że mój organizm i
żołądek są w dobrej formie. Francuskie jedzenie mi nie
zaszkodziło.
ADRENALINA ROŚNIE.
Mijamy kolejne ulice ogarniętych jeszcze w głębokim śnie
przedmieść Paryża. Wskaźnik temperatury pokazuje cztery kreski.
Ja mam wrażenie, że jest -5. Mam jeszcze 2 godziny. Przyjaciele
spokojnie transportują mnie na start.
ZIMNO MI...
Przebieram się i już dokonuję swojej ostatniej odprawy. Do startu
została godzina. Ostatnia szansa na toaletę i żegnam się z
chłopakami. Życzą mi powodzenia. Cykamy sobie fotki. Mają mnie
dopingować na mecie. Zakładam worek na ciało i idę pod łuk
triumfalny gdzie ulokowany jest start.
RZEKA LUDZI.
Trzęsę się jak galareta. Ustawiam się w strefie czerwonej
szacującej ukończenie w czasie 03:00 (grubo...). Mam wrażanie że
jest 10 stopni na minusie. Tłum ludzi na starcie wygląda
oszołamiająco. Nie mogę doczekać się startu. jeszcze 10 minut.
Marznę i cieknie mi z nosa. Jest nas już tak dużo, że ledwo mam
szansę poskakać w miejscu rozgrzewając zziębnięte mięśnie.
JUŻ LEPIEJ.
Startuję 3 minuty po wystrzale startera. Naszą strefę (na 3
godziny) podzielono jeszcze na 2 części, żebyśmy się nie
pozabijali. Dotarły mnie słuchy, że w tym roku startuje tu prawie
45 tysięcy osób. Jest mi już cieplej. Oglądam się za siebie.
Widzę przerażająco dużą lawinę ludzi, na której końcu
wyłania się Łuk Triumfalny. "U la la" jakby to powiedzieli moi
francuscy przyjaciele.
PARIS MONUMENTS.
ustawiam się za pacemakerem prowadzącym grupę na 3 godziny.
Zdaję sobie sprawę, że nie dam rady utrzymać tego tempa do
końca, ale postanawiam wysoko zawiesić poprzeczkę. Dzięki niemu
nie muszę skupiać się na kontrolowaniu czasu i mogę podziwiać
Paryskie zabytki. Mijamy plac Concord, Parlament, Luwr, Katedrę
Notre Dame i Wieżę Eifla. Można powiedzieć, że mam już
zaliczone zwiedzanie mojej ulubionej stolicy.
TRZYMAM TEMPO.
Cały czas trzymam tempo 4:15 na km. kurczowo trzymam się
pacemakera z długą chorągiewką wyrastającą mu ze spodenek. Po
pięciu kilometrach mam już 10 sekund zapasu, a po dziesięciu
jestem już 15 sekund do przodu do wymarzonego czasu 03:00:00.
Czuję że jest moc, ale nie ma się co oszukiwać, maraton się
jeszcze nie zaczął. Pomiar czasu na 10 km mijam w czasie 0:42:25.
WODOPÓJ.
Kolejna "piątka" też jest dobra. Śniłem o tym, żeby każdą
piątkę przebiegać w tempie 21:20 ale liczyłem się z różnymi
trudnościami. Gnam dalej. Człowiek z chorągiewką jest jakieś 5
metrów za mną. Zbliżamy się do wodopoju.
ŚLIZGIEM PO CHODNIKU.
Woda, banany, czekolada, cukier i jakieś tam cuda. Ja, jak zresztą
zwykle, czaję się na wodę i kawałek banana. Gdy sięgam po
banana, czuję, że nogą stanąłem na innym i zaliczam paskudną
glebę lądując na prawym boku i sunę po betonie kilka metrów
trzymając kurczliwie w jednej ręce butelkę wody a w drugiej
zgniecione flaki banana. Szybko zbieram się z ziemi i próbuję
wrócić do biegu.
- Sawa? - pyta jakiś maratończyk, który prawie nadepnął mi na
rękę.
- Sawa, kurwa, sawa!!! - krzyczę do chłopa i patrzę jak ręka
opływa mi krwią z ran na dłoni i okolic łokcia. Boli mnie też
biodro i kolano. Nieźle się poobdzierałem.
AFRYKAŃSKIE PUŁAPKI.
Biegnę dalej przeklinając głośno ostatni wodopój. Wodą ze
zgniecionej butelki oblewam wszystkie rany. Widzę chorągiewkę
jakieś 10 metrów przede mną. Straciłem kilka metrów. Muszę
przyśpieszyć. Zastanawiam się żartobliwie, czy ktoś czasem
celowo nie rzucał tych bananów pod nogi... Na połówce jestem z
czasem 1:29:37. Jest dobrze.
SMUTNE POŻEGNANIE.
Mijam 27 kilometr. Postanawiam przyspieszyć. Udaje mi się
utrzymać tempo 4:11. Biegnę dwoma tunelami. Ciekawe
doświadczenie. Jakby brakowało tlenu. Masa spalin, smród oleju i
benzyny. Nic przyjemnego. Przyspieszam, żeby stąd uciec. Czuję,
że pożegnałem się właśnie z paznokciem dużego palca u nogi.
Nie pierwszy i nie ostatni myślę sobie.
UPRAGNIONY KRYZYS.
Mądrzy ludzie mówią: "że najlepszym sposobem na pozbycie się
wroga, to się z nim zaprzyjaźnić", czy jakoś tak. Dlatego też
traktuję mający przyjść wkrótce kryzys, jako coś czego
pragnę. I przychodzi na 37 kilometrze, kiedy mam przed sobą
kilkaset metrów podbiegu. Dzięki niemu tempo spada do 4:35. Kocham
go...
POSZEDŁ W PIGUŁY.
Kochany kryzys przyszedł szybko ale równie szybko odszedł. Na 38
kilometrze wyprzedza mnie gość z chorągiewką z całą bandą
pościgową. Dałby sobie spokój, myślę sobie i przyspieszam.
Już nic mnie nie zatrzyma. Ostatnie kilometry biegnę w tempie
4:12. Gdy mijam 40 kilometr, zegarek pokazuje 2:50:20. Jest dobrze.
Jeszcze 2 kilometry. To jedno okrążenie "stawików" z małym
haczykiem, myślę sobie. Próbuję wypatrywać przyjaciół ale
pot, mgła i łzy przysłania mi widoki.
EUFORIA.
Nic nie widzę. Mam chyba zamknięte oczy. Gnam do mety ile sił w
... no w sumie sam nie wiem czy mam jeszcze gdzieś siłę. Mijam
metę z czasem 2:59:44. ZWYCIĘSTWO!!! Chorągiewka wpada na metę
za mną. Nie mogę w to uwierzyć. Krzyczę z radości. Klepę
innych biegaczy po plecach. To było mistrzostwo świata.
CELEBRACJA.
Zanim poddajemy się ucztowaniu "zwycięstwa" zostaję opatrzony
przez francuską służbę medyczną, która obkleja mnie plastrami
ze wszystkich stron. Pobiłem swój rekord o prawie 12 minut.
Cieszę się razem z przyjaciółmi z nieziemskiego wyczynu
złamania TRÓJKI i odpływamy upajając się magią procentowych
alkoholo-izotoników.
Special thanks for Paris Friends
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora (2013-04-16,22:40): Piotr, gratuluje. Kawał solidnego wyczynu. Pokonałeś magiczną granicę trzech godzin które stawiają amatora w szeregu, który dla wielu jest po za zasięgiem. Dobre jednak masz już za sobą. Teraz będzie bolało. Jako entuzjasta biegania, zapewne postawisz sobie, kolejne, nowe wyzwania. Łatwo nie będzie ale ufam w to, że jako człek z talentem jakoś sobie poradzisz. Tego Ci życzę,... Maciejos. (2013-04-23,16:05): Piotruś, raz jeszcze ogromne gratulacje !!! Jesteś wielki ! Ps. Najbardziej podobało mi się "kurczowo trzymam się
pacemakera z długą chorągiewką wyrastającą mu ze spodenek" ;)
|