2013-01-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym, jak to cztery łapy psa pokazały mi, jak się biega ... (czytano: 428 razy)
Jechać, nie jechać? Jednak jechać ! Chrustowo niedaleko, dystans niewielki, towarzystwo dobre jedzie, więc w końcu zdecydowałem się na udział w VI Chrustowskim Biegu Zimowym. W nocy zaczął padać śnieg. Niby nic dziwnego, bo jak jest zima, to powinien padać śnieg, ale po ostatniej wiosennej aurze, to było to pewne novum. A jak śnieg, to … dobrze, bardzo dobrze. Lubię biegać w taką pogodę.
Do podobornickiego Chrustowa ruszyliśmy sporą gromadką. Chcieliśmy dobrze rozpocząć sezon i tyle. No, może nie wszyscy, niektórzy chcieli zawalczyć, choćby Darek czy Piotrek. W biurze zawodów poszło szybko i przyjemnie. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc trochę … ponudziliśmy się. W międzyczasie zaczęli się zjeżdżać kolejni zawodnicy. Coraz więcej i więcej. Organizatorzy byli chyba mile zaskoczeni tą „klęską urodzaju”. Przygotowali się jednak na najazd tak dużej ilości ludzi pozytywnie zakręconych. Były uśmiechy miłych Pan w depozycie i ciepła herbatka, która miło rozgrzewała człowieka. W końcu koniec obijania się i trzeba było przygotować się do startu. Szybki skok w ciuszki, buty na nogi, czapka na głowę i … a jeszcze sobie w cieple posiedzę, jeszcze pół godziny. Jurek, który także zjawił się w Chrustowie, chyba podobnie myślał, bo obaj sobie jeszcze przez chwilkę celebrowaliśmy moment wyjścia na małe truchtanie, nazwijmy to truchtanie rozgrzewką. Kilkaset metrów w tę i z powrotem, trochę wymachów, skłonów i już. Nie zamierzałem „zarzynać się”, bo i po co. Z tego też powodu nie stawałem w pierwszym rzędzie ze ścigaczami, a nawet drugim czy trzecim. Ulokowałem się gdzieś tam w środku stawki obok Gaśnicy, który stwierdził, że ot tak lekko sobie pobiegnie, jakieś 4:30/km. W końcu ruszyliśmy i zaczęła się zabawa. Kolejne kilometry równiutkim tempem. W dół i w górę. Biegło się dobrze, nawet lepiej niż dobrze. Wydawało mi się, że biegnę szybko, ale moje wysokie mniemanie o sobie szybko zweryfikował … mały czarny kundelek. Taki mały kurdupelek najpierw z merdającym ogonem minął mnie bez żadnego wysiłku, potem przystanął koło drzewa i zaznaczył, że on tu rządzi i znowu pogonił do przodu. I tak przez prawie całą trasę. Mnie wydawało się, że w biegnę szybko, w rytmie, spokojnie, a ten czworonożny pędziwiatr kpił sobie ze mnie i przy tym dobrze się bawił. I zapewne by nas wszystkich zostawił, gdyby nie właściciel, którzy przywoływał go do porządku, żeby jaj sobie z nas nie robił. W końcu dobiegłem do mety i to w całkiem dobrej formie i z niezłym czasie. To był dobry bieg. A potem standardowo: coś na ząb, szatnia, rozdanie nagród i do domu. Piotrek i Darek zdobyli kolejne skalpy w swojej kategorii wiekowej, a my piękne medale, kolejne pamiątki z nowego miejsca, które dzięki naszej pasji biegowej poznaliśmy. Dzisiaj dowiedziałem się, że daleko mi jeszcze do tych czworonożnych biegowych czarodziejów. Ale wcale mnie to nie dziwi, bo co cztery łapy, to nie dwie nogi.
Początek nowego sezonu za mną, dobry początek. Za tydzień Chomiczówka, czyli kolejna fajna impreza biegowa w Warszawie, która da się lubić.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |