2012-10-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Kontratak wykonany czyli operacja Poznan Maraton 2012. (czytano: 850 razy)
Jak się trochę otrząsnąłem po pamiętnym finiszu bez finiszu w maratonie wrocławskim postanowiłem pokazać mojemu zdradzieckiemu organizmowi kto tu rządzi. A jako, że zemsta najlepiej smakuje na zimno postanowiłem się do niej przygotować i zaatakować wroga po 4 tygodniach od przegranej walki, czyli w Poznaniu.
Najpierw jednak trzeba było się doprowadzić do jako takiego stanu używalności. Wybrałem zestaw masaże + sauna + lekkie rozbiegania + nawadnianie połączone z rozluźnieniem czyli mówiąc wprost browar
Efekty były naprawdę obiecujące. Postanowiłem zrobić sobie mały obóz przedmaratoński polegający na regularnych 4 treningach w tygodniu. I tak przez 2 tygodnie Bo potem był już tydzień przedmaratoński, gdzie musiałem zluzować bieganie, a skupić się na wchłanianiu makaronu (w różnej formie codziennie).
Po wciągnięciu lazanii na sobotni obiad ruszyłem na podbój Poznania. Cele były dwa:
- przede wszystkim ukończyć
- zaatakować ponownie 3:15 (ale tym razem nie cisnąć na siłę, jak organizm zacznie się buntować to luzujemy i truchtamy do końca).
Po raz kolejny okazało się, że ten Poznań jest bliżej niż się wydaje – 2h jazdy i jestem na miejscu. Po zakwaterowaniu się ruszam do biura zawodów. Wrażenie z biura i targów - bardzo, ale to bardzo pozytywne. Biuro - szybka, profesjonalna obsługa. Targi – bardzo fajne, duży wybór (ależ ten nowy forerunner kusi), nawet lepiej niż w Oslo czy Wiedniu (gdzie targi były ustawione pod głównego sponsora tj. kupisz wszystko pod warunkiem, że to jest Asisc;)
Oczywiście po bliższej analizie ten wybór nie jest już tak imponujący – szukałem ciepłej bluzy w kolorze mocno jarzeniowym, żeby była dobrze widoczna w nocy. Bluz było mnóstwo, ale albo za cienkie albo kolor nie ten, a jak już wszystko pasowało to już nie było mojego rozmiaru…
Ale to i tak najlepsze targi przedmaratońskie na jakich byłem w Polsce, wielkościowo porównywalne z tymi zagranicznymi. Oczywiście można by oczekiwać jakichś dobrych cen (np. garminy były droższe niż widziałem w necie), ale pewnie tutaj potrzebna byłaby jakaś zachęta od organizatora typu masz stoisko za 1pln, ale musisz przecenić asortyment średnio o 20%. A to kosztuje więc dla sfinansowania tego musiałaby być wyższa opłata startowa i kółko nam się trochę zamyka…
Na start ruszyłem rano po 8.30 bo miałem blisko a nie chciałem za bardzo zmarznąć. Rozgrzewka była imponująca tj. dla mnie imponujące były te tysiące biegaczy ostro ćwiczących przez te 10 albo więcej minut. Przyznam szczerze, że po wykonaniu takiej rozgrzewki miałbym tętno powyżej 170 i byłoby pozamiatane
Tym razem zrezygnowałem z podkolanówek kompresyjnych, które stały się jednym z głównych podejrzanych wrocławskiego zgonu ;) Zmieniłem też buty z w miarę nowych, ale trochę przyciasnawych adidasów na wysłużone, sprawdzone saucony.
Plan na bieg był dorwać pacemakera i grupę na 3:15 i trzymać jak długo się da.
I tutaj mały wtręt – do tej pory raz biegłem z pacemakerem i nie wspominam tego dobrze. To był maraton w Warszawie w 2010 i biegłem chyba na 3:20. Pacemaker zaczął ostro, lecieliśmy jak oszalali po czym gdzieś na 7-8km pacemaker stwierdził, że nie da rady i odpiął baloniki. A grupa została pozostawiona sobie sama na łasce losu czyli własnych nóg i głów. W efekcie nie wyszedłem wówczas z tej walki zwycięsko i sobie odpuściłem bieganie z pacemakerami (a także przez to że na żadnym z późniejszych maratonów nie było pacemakerów na odpowiadający mi czas). ;)
I wracamy do Poznania. Okazało się, że będzie pacemaker na 3:15 co uznałem za warte zainteresowania się. Liczyłem, że w końcu nie pobiegnę na początku zbyt szybko i będę biegł równym tempem.
Obie te nadzieje dość szybko okazały się być płonnymi, natomiast nieoczekiwanie wielkim pozytywem okazał się bieg w grupie (a tego obawiałem się choćby ze względu na problemy w punktach żywieniowo-napojowych). Odnalazłem żółte baloniki 3:15 i postarałem się przebić w ich okolice. Nie było łatwo, bo tłum był dość gęsty, a w okolicy baloników już bardzo gęsty.
Strzał startera i poszły konie po betonie. Ok, w istocie na początku były to raczej osiołki nieśmiało człapiące w wielkiej karawanie. Starałem się trzymać żółte baloniki w zasięgu mojego oślego wzroku, ale wymagało to momentami mocnego przebijania się przez wolniejszych biegaczy.
I tu mała dygresja – pierwsze 500 metrów wyszło w tempie wolniejszym niż 5min/km. Balonik 3:15 stanął w strefie startu oznaczonej 3:00, a mimo to przed nami było wielu wolniejszych biegaczy. Masakra – i chyba nie ma metody na zmniejszenie tego chaosu. W Wiedniu były strefy startowe oznaczone kolorami i numery oznaczone też tymi kolorami. A także pilnujący tego ochroniarze – a też był ten chaos i walka przez pierwsze kilka km z wolniejszymi biegaczami.
Ostatecznie pierwszy km wyszedł po 4:43 (drugi najwolniejszy km biegu) i można było trochę przyspieszyć. Pierwsze 3-4 km tłum był na tyle gęsty, że momentami baloniki na 3:15 dość daleko mi uciekały. Ale i tak było za szybko – już po 2km odrobiliśmy stratę netto/brutto i dalej szliśmy ostro. W ogóle mam wrażenie, że do 10km było ciągle z górki. Pacemaker rozwinął skrzydła – leciał te kilometry po 4.25, a jeden poniżej 4.20 (wtedy zwolniłem i zostałem kilkadziesiąt metrów z tyłu, ale i tak km wyszedł mi w 4:22).
Na targach dorwałem opaskę z międzyczasami na 3:15 i na 10km dokonałem sprawdzenia czasu netto w stosunku do międzyczasu z opaski. Wyszło 45:09 a powinno być 46:13. Ponad minutę za szybko!!! Na półmetku we Wrocławiu byłem szybszy o 1 minutę 20 sekund w stosunku do planowych międzyczasów i uważałem, że ostro przeszarżowałem. A co dopiero tutaj!!! Plan, że pacemaker będzie trzymał spokojne tempo i wyhamuje grupę szybko legł w gruzach.
Przekazaliśmy do przodu informację o zbyt szybkim tempie i faktycznie trochę się poprawiło. To znaczy kilometry płaskie biegliśmy po około 4.35, a kilometry z górki po 4.25. Traciliśmy na podbiegach i punktach odżywczych, gdzie pacemaker zostawał przy stołach. Po jakimś czasie można się było do tego przyzwyczaić – najzabawniej było na pierwszym punkcie (5km), gdy po jego przebiegnięciu grupa ponownie sformowała zwarty czworobok i... zaczęła się nerwowo rozglądać za pacemakerem. Byli wszyscy oprócz niego :);) Znalazł się oczywiście po chwili, wesoło popijając i chyba cos tam podgryzając ;)
Kilometry w grupie leciały niesłychanie szybko. I muszę przyznać, że to chyba największa zaleta biegnięcia w grupie z pacemakerem. Człowiek może wyłączyć wszelką kontrolę i po prostu trzymać się tempa grupy co kilka km kontrolując czy jesteśmy w planowanym czasie. Wtedy naprawdę kilometry lecą jeden za drugim. Ledwo nadążałem coś tam wypić czy zjeść żela na odpowiednich kilometrach. Luz psychiczny jest naprawdę nie do przecenienia.
W końcu dotarliśmy do półmetka. Tak od 15km wydawało mi się, że tempo nam łagodnie siada – było jednak wciąż ok. Mieliśmy międyczas równe 1.37, a więc 30 sekund zapasu. Biorąc pod uwagę, że na 15 km była to wciąż ponad minuta to faktycznie tempo nam trochę spadło. Grupa była jdnak wciąż bardzo liczna, a i przed nami była szeroka ława biegaczy (których stopniowo połykaliśmy). Do 24 km biegło się spokojnie, ale potem warunki się lekko pogorszyły. Zaczęło lekko siąpić, a po krótkim, ostrym zbiegu zaczął się dość długi podbieg pod górkę. Plusem było natomiast otoczenie – w końcu zieleń, a nie przestrzeń miejska.
Miłe szybko się skończyło – wbiegliśmy na jakiegoś potworka, którego miejscowi nazywali trasą warszawską. To jest coś czego bardzo nie lubię – długa, szeroka prosta gdzie wiatr wieje ci prosto w dziób. Tak właśnie skonstruowano w tym roku większą część trasy maratonu wrocławskiego – szczęśliwie w tym roku było bezwietrznie. Ten monotonny kilkukilometrowy kawałek dał się wszystkim we znaki – część grupy osłabła, inna wpadła w jakiś letarg. W tej pierwszej części był nasz pacemaker, który wywiesił białą flagę (ostatecznie dobiegł do mety w okolicach 3.38) i przekazał baloniki innej osobie z grupy. Ja byłem w drugie części grupy. Ów letarg oznaczał, że nie zauważyłem nie tylko odpadnięcia pacemakera, ale też niezbyt dotarło do mnie, że po kilku kilometrach prostej mamy na 31km zakręt w lewo. Ostatecznie jakoś się w nim zmieściłem ;)
Potem powoli otrząsałem się z letargu goniąc porsche - pasem przeciwnym jechało fajne nowe porsche i co chwile się zatrzymywało i pasażer coś do kogoś pokrzykiwał. Chyba był to taki zdalny support jakiegoś zawodnika. Niestety, grupa nie kwapiła się do dogonienia tego środka lokomocji, więc zacząłem znowu zapadać w letarg.
Z letargu wyrwał mnie Scott Jurek – mijając mnie. Przez cały czas miałem go nieznacznie z tyłu (biegł z naszą grupą) i czasem przysłuchiwałem się jego rozmowom z biegaczami. Zawsze był jednak z tyłu, a nagle mnie minął. Najpierw pomyślałem – pewnie zmarzł (znowu padało i wiało) i mu się spieszy pod ciepły prysznic itd. Ale potem spojrzałem na forerunnera. Tempo było dramatyczne – ostatni km (fakt, że pod górkę, ale co z tego) zrobiliśmy w 5:05. 30 sekund straty na jednym kilometrze. Szybko przeliczyłem czas i dystans i wyszło mi, że mamy tylko 5 sekund zapasu nad międzyczasem na 3:15. Wówczas zauważyłem, że nasz pacemaker wygląda inaczej niż ten z którym zaczynaliśmy i że ledwo żyje (przynajmniej tak to wyglądało). Tempo było stałe i beznadziejne. Był 34 km. Szczyt górki wciąż przed nami.
Ocknąłem się, wsunąłem żela i ruszyłem. To był czas na atak – na ile starczy sił. Szybko dobiegłem na szczyt górki, zobaczyłem rodzimego Kauflanda i ruszyłem ostro do przodu. Tempo było świetne – w okolicach 4.25/km. Czułem się świetnie. W końcu czułem że biegnę. Czułem także, że biegnę pod wiatr, ale cóż – takie uroki samotnego biegania ;)
Okolica była naprawdę ładna (znowu zieleń) i biegło się świetnie. Na końcu zbiegu udało się trochę schować przed wiatrem. Na śledziu zobaczyłem około 200 metrów za mną resztki grupy na 3:15. Widać, że przełamali kryzys i też grzali ile się da.
Pamiętałem, ze od agrafki to już niedaleko więc ruszyłem. 40 i 41 km nie były łatwe (dość mocno pofałdowany teren), ale trzymałem tempo 4.30-4.35. I od wiaduktu nad torami kolejowymi ruszyłem.
Nie wiem skąd miałem tyle siły i czy podświadomie chciałem pokazać mojemu organizmowi, że mogę finiszować skuteczniej niż we Wrocławiu, ale ostatnie 700 metrów zrobiłem tempem 3:45/km. Jedyne na co musiałem uważać to inni zawodnicy biegnący jakby w zwolnionym tempie.
Wpadłem na metę z uniesionymi rękami – 3.14.08 netto!!! Nowa życiówka, poprawiona o 5,5 minuty.
Po maratonie czułem tylko lekkie zmęczenie mięśniowe, ale czasem po treningu 15-20 km czuję się znacznie gorzej.
Po długim prysznicu przejrzałem gazetkę otrzymaną w pakiecie startowym i odkryłem niesamowity wywiad z panią doktor Katarzyną Krych-Garsztka. Opłacało się jechać do Poznania tylko po to, żeby się tego dowiedzieć od fachowca, lekarza-dietetyka.
Zacytuję tu panią doktor, aby te słowa trafiły do jak najszerszego grona ludzi:
„Prawdą jest, że umiarkowane spożycie alkoholu (1 litr piwa dziennie w przypadku mężczyzn oraz 0,5 litra piwa dziennie w przypadku kobiet) korzystnie wpływa na stan zdrowia. Alkohol podwyższa bowiem poziom „dobrego” cholesterolu HDL, zmniejsza ryzyko zawału serca i przeciwdziała zakrzepom krwi. (...) piwo cechuje wysoka zawartość antyoksydantów i związków mineralnych (wapń, fosfor, potas, magnez), witam (B2, B6, niacyna). Obecne są w nim również białka i węglowodany. (...) dobrze nawadnia organizm (...) uzupełnia straty związków mineralnych (...) przyspiesza usuwanie toksyn z organizmu”.
I tym optymistycznym akcentem żegnam się, ciężko pracując nad uzupełnieniem strat związków mineralnych wynikających z biegania.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Piotr Fitek (2012-10-21,20:50): gratulacje, pięknie pobiegłeś :)
|