2012-09-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| testowy półmaraton (czytano: 3036 razy)
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek podczas zawodów musiał biegać pod tak silny wiatr. Na treningach, i owszem, się zdarzało. Ale trening można sobie tak ustawić, żeby podmuchy wiatru częściej sprzyjały niż przeszkadzały. Można też najzwyczajniej w świecie trochę odpuścić lub całkowicie zmienić jednostkę. A na zawodach? No nie ma siły i trzeba się piłować. Trzeba walczyć z wszystkimi trudnościami na trasie. I za wszelką cenę trzymać najmocniejsze tempo, jakie tylko się da. Dlatego subiektywnie rzecz traktując, nawet jeśli tylko połowę czasu zasuwa się pod silny wiatr, to start w takich warunkach daje bardziej w kość niż zwykle. I szczerze mówiąc, nie przepadam za taką sytuacją.
Zająłem wysokie miejsce. Zadziwiająco wysokie, jak na spory, choć względnie słabo obsadzony półmaraton. Startowało ponad 550 osób, ja zakończyłem rywalizację na 16 miejscu. Ale nie jestem zadowolony z wyniku. I nie ma co tłumaczyć tego przeciętnego osiągnięcia pofałdowaną zielonogórską trasą, zmienną i momentami bardzo śliską lub piaszczystą nawierzchnią czy wspomnianym wiatrem. Po prostu nie dałem rady pobiec lepiej, choć bardzo mi na tym zależało i naprawdę robiłem, co tylko mogłem, żeby wyśrubować ten wynik.
Co oznacza 1:26:34? Nie, to źle sformułowane pytanie. Tak naprawdę powinno ono brzmieć: co oznacza, na trzy tygodnie przed docelowym startem jesiennym, testowa połówka na poziomie 1:26? A oznacza, że jestem dokładnie na granicy 3:00 w maratonie. I nie jest to wesoła wiadomość, bo według moich szacunków powinienem być na tej granicy z ponad dwuminutowym zapasem. No i mały klops. Dużo już w treningu nie podciągnę, i żeby zrobić, co sobie na dystansie 42,2km zaplanowałem, będę musiał sporo zaryzykować. A właśnie tego chciałem uniknąć. Chciałem być pewien swoich możliwości. Dziwi ten wynik, bo seryjnie czuję się na te 1:24:30 – 1:25. Nie zmienia to jednak faktu, że dostałem solidnie w dupę od tej zielonogórskiej trasy.
Przeglądam zapis z Garmina. Chcę ocenić, gdzie straciłem te półtorej minuty. Mam niezłe otwarcie. Może troszkę za mocne, ale generalnie według planu. Świetnie idzie do połowy. Nawet genialnie rzekłbym. A zresztą …w szczegółach wygląda to tak: ustawiam się w trzeciej linii, bo jakoś nikt się nie pcha pod taśmę i wyjątkowo nie ma tam tłoku. Nie widać zresztą jakoś specjalnie wielu szybkobiegaczy. Boże, jaka zadziwiająca kultura. Jest tyle wolnej przestrzeni, że rozpoznaję i witam się najpierw z Jurkiem Skarżyńskim i potem Snipsterem, który będzie prowadził grupę na 1:30. Tego drugiego, ponieważ jest lokalnym biegaczem i zna trasę, pytam o szczegóły podbiegów. Chwilę później następuje cichy wystrzał, lecą serpentyny i zaczynamy. Ponieważ tuż po starcie zliczam zaledwie 24 osoby przede mną, wydaje mi się, że wszyscy biegniemy od razu bardzo mocno. I to mimo, iż droga wiedzie kilkaset metrów lekko pod górę. Jednak wcale tego nie czuć – wiadomo, człowiek jest świeży i nabuzowany, poza tym odrobinę pokropiło i jest chłodno. Potem mamy trochę zbiegu, zakręty i śliską kostkę brukową. Przynajmniej śliską dla podeszwy moich starówek, które mają już blisko 1900km przebiegu, i coś, co kiedyś odpowiadało w nich za przyczepność pozostało we wgłębieniach i szczelinach asfaltu pokrywającego drogi naszego kraju. Tak więc stopy mi „uciekają” i decyduję się biec ten odcinek po chodniku. Potem mamy lekki podbieg, jest też odcinek idealnie pod wiatr i następnie sporo zbiegu. Pierwsza piątka w moim wykonaniu to 20:10 (4:02, 4:00, 4:14, 4:00, 3:54). Czuję, że jestem na granicy swoich możliwości, ale nie zwalniam, bo droga wiedzie ciągle w dół, a i wiatr na tym etapie wieje z boku, a potem w plecy. Dzięki temu tempo na kolejnych hopkach praktycznie nie spada. Drugie pięć kilometrów to w takich warunkach 20:02 (4:02, 3:53, 3:57, 4:07, 4:03)! W okolicach dziesiątego kilometra (świetne 40:12) wypadamy z drogi osiedlowej na kawałek ostrego podbiegu. Ten odcinek daje mi się bardzo mocno we znaki. Jest i sztywno i pod wiatr. Czuć już zmęczenie. Zaczynam odczuwać braki siły biegowej, a ponieważ, żeby utrzymać wysokie tempo coraz mocniej dociskam, tym bardziej pieką mnie mięśnie ud. Ewidentnie zaczynam się zakwaszać. Dwa kolejne kilometry to ledwie 4:18 i 4:14. W trakcie tego podbiegu zamykamy pierwszą pętlę półmaratonu. Krótki zbieg, znowu zakręty, znowu kostka i ten odcinek pod ostry wiatr. Tu mam najwolniejszy kilometr w całym wyścigu – 4:21. Zresztą ta „piątka”, którą pokonuję w 21:08 oddala bardzo szansę na satysfakcjonujący mnie wynik. Na piętnastce mam 1:01:20, czyli już jakąś minutę straty do tego, co zakładałem. Teraz jest ta część trasy z wiatrem w plecy i staram się to wykorzystać. Kolejne kilometry to 3:58, 4:07, 4:05 i 4:06. Niby jest szybko, zwłaszcza, że spory odcinek biegniemy po dziurawej i piaszczystej drodze. Ale nie dość – to wiem na pewno. Jestem już potwornie zmęczony. Bolą nogi, płuca, gardło i przełyk. Zostają dwa kilometry i ostatni już, ale za to ten sztywny podbieg. Znów tylko 4:21, choć daję ile tylko mogę. Piątka w 20:37. Krew w skroniach pulsuje, płuca chcą rozerwać klatkę piersiową, pot pali w oczy. Już tylko kilometr z hakiem, a ja nie mam nawet siły otrzeć śliny, która wyrzucana wraz z każdą porcją wydychanego przez usta dwutlenku węgla, wisi mi gdzieś koło brody. Walczę z tą końcówką, widzę niebieską bramę oznaczającą finisz, ale nie jestem w stanie wycisnąć więcej niż marne 4:05. Czerwony zegar pokazuje 1:26. 100 metrów dalej, ktoś szarpie mnie za numer, potem mogę już paść na kolana. Mam mroczki przed oczyma, chce mi się wymiotować. Znajomy podaje mi wodę. Parędziesiąt sekund później organizm zaczyna wracać do równowagi. Staram się jakoś pocieszyć, że trasa okazała się trudniejsza, niż się spodziewałem, że były dość ciężkie warunki, że całość biegłem praktycznie sam, że przez trzy ostatnie dni walczyłem z przeziębieniem, ale wynik jednak wciąż pozostaje rozczarowujący.
Dziś myślę sobie, że da się wyciągnąć jakieś pozytywy z tego biegu. Przede wszystkim cieszy mnie to, że nie biegam już tak ściśle jak kiedyś „na Garmina”. Nie patrzę już w jakim tempie pokonuję każdy kilometr. Długimi odcinkami nie zerkam na wskazania zegarka wcale. Naprawdę sporą część zawodów biegnę na samopoczucie. Zaczynam rozpoznawać, kiedy jestem pod, a kiedy na kresce oznaczającej granice możliwości. Spokojnie dysponuję swoimi siłami. Coraz lepiej je też rozkładam. Przynajmniej na dystansie o połowę krótszym niż maraton.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |