2012-09-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Piła... piła... piłka..... czyli połówka - i życiówka :) (czytano: 1784 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.BIEGNIJMY.pl
Na gorąco z Piły. Wróciliśmy w końcu do Koszalina 90 minut temu... oczywiście jak zaczynam pisać te słowa (pewnie jak zakończę, będzie sporo później) :). Niemniej chyba nie ma to większego znaczenia.
Piła od początków mojego biegania jest stałym punktem corocznych startów i sprawdzianów w półmaratonie. Atestowana trasa zachęca do szykowania się właśnie do tego biegu, który ma wiele atutów. Z Piłą i ocenami biegu bywało wprawdzie różnie, ale sam wspominam ją bardzo ciepło. W końcu to tu nastąpił mój nadzwyczaj udany debiut w "połówce" w 2008 roku (1h56"12"), ledwie po niespełna trzech miesiącach biegania. Tu też uzyskałem swój dotychczas najlepszy rezultat, co stało się dwa lata później w 2010 roku (1h27"27").
Trasa w dotychczas przeze mnie przebiegniętych edycjach była generalnie niezmienna (poza zmianą usytuowania startu na szerszej ulicy w edycji 2011). Tym razem organizator zafundował przemeblowanie jej przebiegu. Zniknęły właściwie wszystkie dwa :) podbiegi, jakie utrudniały życie biegnącym. Przedstartowe analizy mówiły o tym, że ma być szybko. Zastanawiałem się, czy tak będzie w rzeczywistości... choć z poprzednich moich biegów nie pamiętam, by fragmenty "pod górkę" były nadzwyczaj uciążliwe.
Tegorocznym półmaratonem wyjątkowo się stresowałem. Moje ostatnie biegi wskazywały, że powinienem próbować swoich sił w mocnym biegu, by walczyć z życiówką. Sama o tym myśl mroziła mi krew w żyłach i nie była zbyt dla mnie sympatyczna. Wiedziałem co to znaczy biec na najlepszy swój wynik - do tego na dystansie przekraczającym dwadzieścia jeden kilometrów. Treningi w ostatnich dniach wprawdzie były udane. Nawet zmusiłem się jednokrotnie do samodzielnego biegania kilometrówek, które wykonałem niemal "książkowo".
Mój stres i ciśnienie podniosło niespodziewane zdarzenie. Stało się to we środę wieczorem (czyli 4 dni przed startem). Zostałem ukąszony przez osę, która mile mnie zaatakowała po naruszeniu jej terenu :). Miałem pewne przypuszczenia co do moich skłonności do reakcji alergicznej na takie spotkanie. Nazajutrz wszystko było jasne. Rano powędrowałem na zastrzyk, który miał mi pomóc w walce z opuchlizną. Na całe szczęście poszkodowana była ręka, nie noga, choć to też nie było nic przyjemnego - a dłoń niemal się nie zamykała, choć żądło trafiło w przedramię. Potem były okłady i chęć urwania ręki z powodu uporczywego jej swędzenia oraz nieprzespane noce. Dopiero sobotni wieczór przyniósł znaczący postęp w kuracji. Tak więc startowa niedziela mogła zacząć się nawet dozą optymizmu... ręka była bliższa normalności.
Piłę miało zamiar odwiedzić wiele osób z Koszalina. My ruszyliśmy w piątkę - ja i Marek T. w asyście trzech Krzyśków (K., S. i P.) - czy wśród biegaczy najpopularniejszym imieniem jest KRZYSZTOF ? (znam jeszcze B., J., M., P. i jeszcze raz P. oraz pewnie kilku innych). Dwie inne osobówki z bliższymi nam biegaczami również były w drodze. Poza tym, jak się później okazało, było jeszcze kilku chętnych, którzy dotarli na start we własnych środkach transportu.
Po drodze odebraliśmy numery startowe od Darka J., który zatrzymuje się u Budzików już w przeddzień pilskich połówek. W przeddzień przechwytuje też wszystkim zgłoszonym chętnym pakiety startowe, byśmy nie musieli stać w kolejkach przed biegiem. Następnie ruszyliśmy w okolice startu, gdzie na dwie godziny przed startem znaleźć można wiele miejsc parkingowych w okolicach sieciowego sklepu spożywczego, które za logo ma latające zwierzątko.
Pogoda była piękna. Piękna i do spacerowania, i do kibicowania, i do wielu różnych rzeczy. Dla nas najważniejsze było to, że i do biegania była piękna. Więc piękność jej była nadzwyczajna. Słoneczko, chmurki, wiaterek niezbyt mocny, temperatura w sam raz. Wszystko to skłaniało nas do walki o nasze wyniki. Tym razem nasz cały samochód wypełniała chęć przebicia choć o sekundę poprzednich rezultatów. Każdy miał być królem swojego czasu. Nikt nie myślał o wzajemnym ściganiu (chyba, że coś mi umknęło). Nie pominąłem oczywiście narzekań na me przypadłości i doświadczenia z osą, oraz na dyskomfort w nodze :)... kto by słuchał takich głupot wypowiadanych przez co najmniej 150 procent biegaczy mających za chwilę wybiec na trasę ;).
Mieliśmy jeszcze sporo czasu więc w zwartej grupie przemaszerowaliśmy do biura zawodów by spojrzeć co się tam dzieje. Mnie udało się zamienić parę słów z kilkorgiem znajomych (wśród nich był choćby dawno nie widziany wolontariusz NŚ). Potem udalismy się z powrotem, by trochę się porozgrzewać.
Tuż przed 11. ustawiliśmy się na starcie. Wcześniej wykonano nam grupowe zdjęcie, na którym wielu z nas przyodzianych było w koszulki BIEGNIJMY.pl. Wtedy też straciłem kontakt wzrokowy z ogółem naszej sporaśnej grupki. Ustawiłem się w okolicy baloników planujących swój bieg w łącznym czasie 1h30". Moje zamiary były lekko szybsze, a więc chciałem biec z pewnością przed nimi.
Start nastąpił po niespodziewanym i zaskakującym wystrzale startera. W momencie kiedy jeszcze wielu prowadziło intensywne rozmowy z napotkanymi "sąsiadami". Włączyłem swój stoper chwilę potem, jak dotarłem do prawdopodobnej linii określającej początek dystansu - mierząc tym samym swój czas "netto", który określa potem rezultat osiągnięty pomiędzy linią startu a linią mety. Odmiennym pomiarem jest czas "brutto", który mierzony jest od wystrzału startera... a wiadomo, że w przypadku biegów z dużą ilością zawodników czas od jego wystrzału do momentu minięcia linii startu może być dość znaczący (w największych biegach może dochodzić do kilkunastu minut!).
Mnie udało się uchwycić właściwe tempo poruszania. Na drugim kilometrze znalazłem się po 8 minutach 15 sekundach brutto, czyli 8"06" od linii startu. Wcześniej (po kilku minutach od startu) wyprzedziłem balony na 1:30, które chyba przecholowały trochę z tempem pierwszych metrów - o 15 sekund na pierwszym kilometrze (!). W międzyczasie minąłem też mocno rozpędzonego Krzyśka B. Myślałem przez moment, że będzie podążał wraz ze mną. Niestety tak się nie stało, a miło byłoby tuptać wspólnie. Jednak nieodzowny był doping właśnie z Krzyśkiem związany. Dwukrotnie mijając zakręt "w prawo" po minięciu linii mety (przez którą prowadziła trasa) dodawały mi energii okrzyki "z obozu Krzyśka" miłych pań w mym kierunku. To jest naprawdę budujące słysząc nazwę miasta, a potem nawet swoje imię podczas mijania wielu kibiców. Po 20 minutach 23 sekundach minąłem piąty kilometr, dziesiąty po kolejnych 20 min. 11 sek., a piętnasty po następnych 20 min. 25 sek. A więc wszystko szło dotąd jak po sznurku. Zmiany tempa mogły być jedynie wynikiem lekkich zmian pofałdowania, których faktycznie na nowej trasie trudno było szukać. Każda piątka okraszona była dodatkowo punktem z wodą i izotonikiem. Na trasie pojawiły się też kurtyny wodne, które pomagały w schłodzeniu organizmu. Na wodopojach pobierałem po dwa kubki, z których jeden trafiał na kark, a z drugiego pobierałem łyk i wylewałem resztkę na głowę.
W czasie pokonywania kolejnych kilometrów samopoczucie me było niemal niezmienne. W okolicach dziesiątki pomyślałem sobie, że czuję się jak na starcie, więc dziś biegnę tylko "dychę z okładem". Wiadomo, że kryzys może pojawić się w każdym momencie, ale na tę chwilę trudno byłoby o tym pamiętać. Przez chwilę niepokoiło mnie "czucie" w lewym achillesie i łydce oraz drobne niuanse żołądkowe. Jednak to minęło, a sił wciąż nie brakowało. Budek, który wraz z Darkiem J. wydał nam pakiety startowe, wyjaśniał też jak mniej więcej wygląda trasa. Ocenił, że od 17. kilometra jest już cień i z górki. Ja z kolei pamiętałem, że na mapce różnic wysokości można było dopatrzeć się wcześniejszego podbiegu w okolicy 11. kilometra. Budek miał rację... podbieg to nie podbieg, a cień się pojawił.
Mijając piętnasty kilometr po 1 godzinie i 1 minucie, czując wciąż moc organizmu, zdawałem sobie sprawę, że szanse na świetny wynik są bardzo wysokie. Wtedy też postanowiłem lekko przyspieszyć, choć dotychczasowe średnie tempo biegu wynosiło dokładnie 4"04" na każdy mijany kilometr (czyli równiutko o 5 sekund szybciej niż podczas biegu sprzed dwóch lat). Udało się. Kolejne kilometry mijałem naprawdę w iście ekspresowym dla mnie tempie. Kolejno było to 3:57, 3:59, 3:57, 4:03, 4:04. Dało to równiutkie 20 minut w przelocie na piątkę pomiędzy 15. a 20. kilometrem (!). A więc po 1 godz. 21 min. i 1 sek. pozostało mi jedynie 1097,5 metra do pokonania.
Na metę wbiegłem 4"14" później - czyli ostatni kilometr z nawiązką minął mi w tempie 3"51". Miałem jeszcze myśli o szansach łamania bariery 1h25", ale było to już zbyt trudne. Po minięciu "mety widmo", którą organizator postawił na 21. kilometrze :) chyba by zmylić uczestników, i po finiszu przedłużonym właśnie o niespodziewaną "prawie setkę", wtargnąłem na metę. Czas zmierzony przeze mnie wyniósł 1h25"15", organizator zweryfikował to o 2 sekundy na moją korzyść - pewnie z racji linii mety znajdującej się w trochę innym miejscu niż było to widoczne - rozstawiane są bowiem tam dwie maty do pomiaru czasu, a ja zwykłem mierzyć czas do tej "odleglejszej".
Chyba radość z wyniku uśmierza wszelkie dolegliwości. Na mecie nie byłem zmęczony. Nie musiałem podpierać się na kolanach, nie tym razem. Wynik 1h25"13" to dla mnie rewelacja. Ponad dwie minuty szybciej niż w 2010 r. Tempo średnie to 4"02". Toż to niewiele wolniej niż moja najszybsza dycha, czy piątka. Sprawdzian zdany na piątkę z dużym plusem. Z egzaminem przyjdzie mi się zmierzyć za dwa tygodnie w Warszawie.
Z życiówkami wrócili wszyscy z naszego pojazdu i wielu z całej koszalińskiej biegowej śmietanki. Życiówki mniejsze i większe, ale też debiuty. Nie znam niestety życiówek wszystkich, którzy reprezentowali Koszalin, tak więc w wynikach nie każdemu przypisałem takie oznaczenie. Grześ D. zaskoczył nas swym pięknym wynikiem w swym pierwszym półmaratonie 1h21"52" i 67. miejsce w generalce. To budzi respekt. On też rusza na podbój Warszawy. Maraton w stolicy planuje wielu z nas. Chcemy wbiec w geście triumfu na murawę "narodowego" :). Jedzie tam nawet "buc" ;) który rozgrzewał mój telefon w czasie gdy znajdowaliśmy się w okolicach biura zawodów przed startem. Wtedy ma nieustępliwa kieszeń skutecznie próbowała walczyć ze mną by nie dopuścić do odebrania komórki, aż padły słowa "co za buc dzwoni" ;). Więc "buc" swej życiówki nie pokonał. Pobiegł jednak zgodnie z założeniami związanymi z dyspozycją ostatnio popsutą przez kontuzję. Wiem, że świetnie pobiegnie w zbliżającym się maratonie.
Na zakończenie mogliśmy wypełnić swe żołądki dowolną ilością makaronów serwowanych przez organizatora... piękny akcent na mecie. Naprawdę wypasione pasta-party po zakończeniu swych zmagań. Szybko przygotowane wyniki i cała otoczka "miasteczka" wokół mety - naprawdę zgrane i warte zobaczenia. Pilską połówkę ukończyło jednak mniej zawodników niż rok wcześniej - co jest dużym zaskoczeniem. Miło mi będzie wrócić tu za rok i może znowu powalczyć.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Marysieńka (2012-09-10,19:45): Wielkie gratki:)))) Marysieńka (2012-09-10,19:46): Wynik marzenie:)) SFX (2012-09-10,20:03): sam jestem zaskoczony :)... choć plan był na złamanie 1:26.
|