2012-04-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| MBT stage four (czytano: 794 razy)
PIĄTEK
Mój trener posiada tę cechę. Ma to coś, co jest charakterystyczne dla wielu szkoleniowców sportowych starej daty. Jest absolutnym terrorystą. Rzeźnikem.
Tłumaczę mu, że nie mam już siły. Że jestem pobity do tego stopnia, że odczuwam ból nóg nawet, gdy leżę rozluźniony w łóżku. I, że to przeziębienie, a zwłaszcza nieprzerwany od tygodnia katar - to całe kichanie mnie wykańcza.
Ale on swoje: plany, treningi, dystans, tempo, siła, podbiegi…
Na zewnątrz znów jest mgliście. Do tego mokro i zimno – a to ci niespodzianka. Na samą myśl o wyjściu mam trzęsiankę. Dziś nie chciałoby mi się biegać nawet króciutkiego treningu i to płaskim. A co trener? Dłuuugi. Po wzniesieniach. Aktywnie. Mocno na koniec.
Nienawidzę wrednego sadysty.
Mulę przez Dolinę Czerwienia i potem na Drodze pod Reglami. Tak coś pomiędzy 5:15 a 5:30/km. Noga za nogą, z dużym wysiłkiem. Fakt, że pierwsze kilometry są pod górę, ale nieznacznie i nie sądzę, żeby było to więcej niż 3-5%. Nogi mam jak dwa kołki. Oczywiście leje mi się z nosa. Więc odliczam pozostałe do końca treningu kilosy, które dziś sprawiają wrażenie wyjątkowo długich. Po 9km decyduję się zbiec z tej szerokiej, uklepanej, choć dziś błotnistej Drogi pod Reglami i ruszam na skrzyżowaniu ścieżek niebieskim szlakiem do Michałowic. Pomyślałem, że jeszcze pohasam trochę po „wertepach” i wbiegnę do Szklarskiej wprost szlakiem zielonym. No i jest faktycznie ciekawiej. Kiedy się człowiek koncentruje, żeby się nie przewrócić na jakimś korzeniu, to od razu kilometry schodzą jak się patrzy.
16km. Wbiegam do Szklarskiej i trafiam na … BIEGACZY! Całą ich masę. Na jakiś obóz chyba. Przebiegają obok, co poniektórzy machają mi na powitanie. Pakuję w siebie banana, kupuję i biorę Kubusia Sport do łapy i ruszam za nimi.
Człowiekowi wydaje się, że już naprawdę nie daje rady. Zaczyna kombinować. Obniżać cel, szukać jakiegoś kompromisu. A jednak, gdy mu się z jakiegoś powodu włączy tryb bojowy, jest zdolny do wykonania jeszcze większej pracy, niż nawet zakładał na samym początku.
To głównie małolaty. Wszyscy tacy szczupli, sprężyści. Biegną ślicznie technicznie, bardzo lekko i dynamicznie. Jak sarenki. Zdążyli już gdzieś po drodze zawrócić – zamknąć swoją pętlę treningową i teraz biegną mi naprzeciw. I jakoś mi się tak … ambicjonalnie zrobiło. Plecy mi się wyprostowały, dupa spięła, krok zmienił długość i częstotliwość. Patrzę na Garmina, a tam dzieją się takie dziwne rzeczy na wyświetlaczu. Najpierw widzę 4:50, potem 4:30, a jeszcze za chwilę 4:10 i 3:50 na zbiegu. Nogi palą, ale wbrew temu uczuciu uśmiecham się szeroko do każdej mijanej „sarenki”. Niech wiedzą, że stara gwardia też na swój sposób wymiata.
Mam 25 km na liczniku i jakieś 5 do noclegowni. W sumie teraz jest prawie wyłącznie z górki, więc postanawiam już to podwyższone wcześniej tempo utrzymywać.
Gdy klika 28km wiem, że właśnie przekroczyłem planowaną na ten wyjazd setkę. 100km w 4 dni. Po górach, lasach, łąkach i polach. Po trawie, liściach, szutrze, błocie, kamieniach i korzeniach. Góra, dół. Sporadycznie po równym.
Dwa kilometry później ląduję w Starym Młynie. Mam 30,1km i 2:31:17 na liczniku. Oraz 102km zrobione w 9:52, podsumowując całą czterodniówkę.
Gdy zamawiam na obiad w lokalnej jadłodajni solidną porcję strawy, a bardzo obfitą w mięso, przebywający tam ludzie patrzą na mnie dość dziwnie. Chwilę później wyraźnie i na pełen głos rozmawiają o poście, świętach i takich tam. Zapomniałem, że wieś jest inna. Jest taka bardziej wierząca. Wszyscy się tu znają. I wszyscy mają psy.
Czas wracać do domu.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |