Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [48]  PRZYJAC. [172]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
raFAUL!
Pamiętnik internetowy
poalkoholowe bełkotliwe mądrości

Rafał Kowalczyk
Urodzony: 1978-01-26
Miejsce zamieszkania: Wrocław
194 / 217


2012-04-08

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
MBT stage two (czytano: 712 razy)

 

ŚRODA

Niby wygodnie: wielkie łóżko z materacem na sprężynach, ciepła kołderka, miękka podusia, piżamka złożona z moich ulubionych rzeczy do biegania. Niby milusio: duże zmęczenie, polopirynka, pseudoefedryna…a jednak nie zaliczyłbym tej nocy do najprzyjemniejszych. Budziłem się średnio co pół godziny i sprawdzałem, czy aby na pewno jestem całkowicie i dokładnie opatulony w kołdrę. Jak jakiś himalaista w śnieżnej jamie, bojąc się, że zamarznie. Tak, wciąż było mi zimno. Kres snu nadszedł około piątej. Było jeszcze ciemno. Poleżałem sobie wsłuchując się w szum rzeczki do siódmej, po czym pęcherz zmusił mnie do wydostania się spod szczelnego przykrycia.
Miewałem już przyjemniejsze poranki. Z jakiegoś powodu strasznie naparza mnie łeb. To dla mnie coś zupełnie nowego – głowa to akurat ta część ciała, która nie boli mnie nigdy. Nawet na kacu. I znów tabletki na dobry początek. I kropelki do nosa. Ale z radością odkrywam, że przeziębienie nie zamieniło się ani w zapalenie oskrzeli, ani płuc. Jest jak było. Git, czyli nadaję się do biegania!
Mocna i gorąca kawa potrafi naprawdę rozjaśnić dzień. A może to było poranne słońce?
Tak czy inaczej, kawa potrafi poprawić humor. A także świadomość, że można wyjść na trening.
Śniadanie proste - wczorajszy chleb z serem żółtym i czymś, co naśladuje wędlinę i zwie się: mix bigosowy krakowski. Z etykiety umieszczonej na plastikowym opakowaniu możemy się dowiedzieć, że użyto 135g mięsa na 100g produktu oraz dodano aromaty, aromaty przypraw i konserwanty. Niezłe paliwo do biegania. No, ale nie mogłem wybrzydzać, bo po prostu nic innego w sklepie nie było.

Jest zimno. Nie tylko w pokoju. Na zewnątrz też. Wieje i pada lekki deszcz. Słońce pojawia się na trochę i potem znika. Dziś dzień wycieczki biegowej. Mam zamiar pobiec w stronę Szklarskiej Poręby Drogą pod Reglami, potem odbić na szlak wiodący na Szyszak i stamtąd udać się pod Śnieżkę i zbiec do Karpacza. Następnie szlakiem wrócić do Przesieki.
Początek jest obiecujący. Cisnę sobie spokojnie. Jest sporo pod górę, ale nie jakoś wybitnie uciążliwie. Fakt, że nogi nie są lekkie i nie niosą jak wczoraj, oraz bukłak jak zwykle przyprawia mnie swoim chlupotaniem o nerwa, ale kto by tam narzekał. Dziś będą góÓÓóry. Zacieram ręce i wbijam się na szlak. Zaczyna się ostre podejście i wkrótce nie daję rady już biec. Przechodzę do żwawego marszu i ładuję się pod ten Szyszak. Po kilkudziesięciu minutach trafiam na …śnieg. Śnieg? No niby widziałem go z dołu, ale nie sądziłem, że jest … no nie wiem – nie udeptany? Ubity? Albo, co. Myślałem sobie, że będzie do przejścia. Że będą widoczne jakieś ścieżki. No, że jak w parku.
Śnieg w kwietniu! Śnieg – taki najprawdziwszy z najprawdziwszych; biały, mokry, zimny i wydaje ten odgłos pod stopami. Kurważ jego mać.
Na dodatek im wyżej wchodzę tym on robi się coraz głębszy. Nogi zapadają mi się najpierw po kostki potem po kolana. Parcie w tym miejscu do góry staje się bezcelowe. Odbijam ze szlaku i poruszam się przez las równolegle do grzbietów górskich. Po jakimś czasie trafiam na ubitą, szutrową drogę i trochę nią biegnę. Docieram do rozdroża. Znów mam szlak. Sprawdzam na mapie i dochodzę do wniosku, że to podejście pod Czarne Kotły. Pełen nadziei ponawiam próbę dostania się dzisiejszego dnia na jakiś szczyt. Jednak już kilkaset metrów dalej powtarza się sytuacja z głębokim śniegiem. Gdy za trzecim razem noga zapada mi się do jakiejś dziury ukrytej pod białą zwodniczą śnieżną pokrywą zaczynam się bać, że coś sobie zrobię. Adrenalina buzuje. Warunki są wrogie. Nieznane dla mnie. Zaczyna działać wyobraźnia. Przypominam sobie filmy, w których w podobnych sytuacjach dochodziło - na przykład – do otwartych złamań kończyn. Decyduję się na odwrót. Wracam powoli i ostrożnie. W ten sposób zaczynam marznąć. Gdy robi się w końcu twardo zbiegam na złamanie karku szlakiem, który prowadzi do Jagniątkowa. Zaczyna się ze mną dziać coś dziwnego. Słabnę. Siły opuszczają mnie w niesamowitym tempie. Ale tak naprawdę – z minuty na minutę. To dopiero 20 km, a ja już padam na pysk. To przypomina do złudzenia ścianę! Tyle, że z jakiej paki? Zastanawiam się (umierając z wysiłku) czy to przez ten śnieg, powietrze, przeziębienie, czy może jestem zwykłym wrocławskim cieniasem. Zjadam dwa batoniki muesli, ale to nie pomaga. Powłócząc nogami biegnę z Jagniątkowa żółtym szlakiem do Sobieszowa. Robię przerwę na puszkę coli, ale, mimo sporej dawki cukru i kofeiny, to też nie dodaje mi jakoś specjalnie animuszu. Końcówką sił docieram do swojej noclegowni. Odczytuję z Garmina: 29km w średniej 6:31/km. Ponad trzy godziny na trasie.
Jestem żywymi zwłokami. Do końca „obozu” decyduję odpuścić sobie wysokie góry, jako, że przez ten śnieg po prostu się ich pokonać biegiem (czy też marszobiegiem) nie da.
Siadam na łóżku. Wyciągam nogi. Nie czuję już zmęczenia. Zimna. Głodu. Czuję złość. I porażkę. Otwierając Reddsa kończę 10 dniowy ciąg bezalkoholowy. Następnie - jeszcze dobitniej - dwoma Żywcami.


Po dwóch dniach MBT 2012: 49,0km w 4:56:30 (śr. 6:03/km)


Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga







 Ostatnio zalogowani
Wojciech
15:56
Ziuju
15:35
VaderSWDN
15:29
marczy
15:23
uro69
15:14
chris_cros
14:54
martinn1980
14:52
BOP55
14:39
Jurek z Jasła
14:34
Jaszczurek
13:55
kostekmar
13:30
biegacz54
13:18
Tyberiusz
13:12
gpnowak
12:54
Leno
11:40
marynarz
11:33
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |