2012-03-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| piractwo biegowe (czytano: 848 razy)
Piątek 23.03
Po blisko trzytygodniowym pobycie w Łodzi wracam w końcu do domu. Do Wrocławia. Jest tuż przed 14. Stoję z ogromniastą torbą i plecakiem i smażę się w marcowym – nad wyraz intensywnym - słońcu na peronie dworca PKS. Autobus miał odjechać jakieś 20 minut temu. Tyle, że żeby to zrobić musiałby najpierw przyjechać. A to jeszcze oczywiście nie miało miejsca. I ten czekający tłum ludzi. Nieźle się zaczyna. Ale się nie wkurzam. To znaczy nie tak bardzo, jak zwykłem robić to w podobnej sytuacji. Nie mam siły. Ostatni tydzień pracy był tak intensywny, że ledwo patrzę na oczy. Policzyłem, że od poniedziałku spałem w sumie 12 godzin.
Czekam. Popijam mineralkę na kaca.
Ta torba mnie dosłownie zabije.
Jest 18. Za pięć minut powinienem lądować na dworcu we Wro, a jesteśmy dopiero w Oleśnicy. Słońce już zaszło, ale i tak nie ma czym oddychać. Nie kumam dlaczego zawsze w autobusach drętwieją mi nogi.
22 z hakiem. Zjadam bardzo spóźniony obiad. Lasagne ze szpinakiem zalaną solidnie, bo po same brzegi miseczki roztopionym serem żółtym. To tak, żeby się lepiej spało.
Lekko po 1 w nocy. Spijam czwarty browar i kładę się do łóżka. Mojego. Własnego. Wreszcie.
Sobota 24.03
Wściekle rano. Mam zapuchnięte oczy, więc nie rejestruję dokładnie godziny. Stacja Lukoil. Śniadanie. Kupuję bagietkę z szynką i serem o bardzo podejrzanym wyglądzie. Data ważności lekko nieczytelna. Sos majonezowy smakuje jakby rybą. Zapijam ten posiłek - dla zniwelowania tego nieprzyjemnego uczucia - sokiem pomidorowym. Zabieram się z zaprzyjaźnionym sklepem Runplanet do Sobótki.
Coś pomiędzy 8 a 9. Namiot – stoisko rozłożony, słońce wschodzi coraz wyżej i zaczynam się wygrzewać. Robi się przyjemnie i sennie. Na szczęście schodzą się ludzie. I wśród nich coraz więcej znajomych.
9:30. Zrobiłem się głodny. Idę do rynku w poszukiwaniu drożdżówek. Wchodzę do pierwszej napotkanej cukierni. Dwie bułki z nadzieniem budyniowo – owocowym będą dziś w sam raz.
10:30. Plac przed salą sportową Gimnazjum Gminnego zaczyna pustoszeć. I spoko, to teraz spokojnie mogę pójść do kibla.
… z tym spokojnie to była przesada, kible są w opłakanym stanie. Na szczęście umiem wstrzymywać oddech na czas lania. I sikać do celu z odległości ponad dwóch metrów.
10:35. Jakoś tak nachodzi mnie chęć na trening. Najpierw mi się nie chciało, bo trochę jestem padnięty. Ale jak tak naoglądałem się tych wszystkich biegaczy…Przebieram się.
11:02 Zabieram butelkę wody i ruszam truchcikiem spod hali w stronę rynku. Niedaleko - nisko nad budynkami starówki - przelatuje helikopter.
11:07 Przebijam się przez dzikie tłumy gapiów opuszczających miejsce startu Półmaratonu Ślężańskiego. To zabawne, bo co druga osoba krzyczy w moją stronę coś w stylu: o! spóźnialski. Najgłośniej robi to taki łysy koleś w śmiesznym quadzie, buggy albo czymś takim. No, ale nie będę tłumaczył, że moja obecność w tym miejscu to tylko zbieg okoliczności. I zwykły trening. Każdy spostrzegawczy człowiek zauważy, że nie mam numeru startowego.
Kilometr później, lub nieco więcej doganiam kolejny dziwny pojazd. Zieloną ciężarówkę z czerwonym krzyżem w białym kółku. Wygląda jak żywcem wyjęta z jakiegoś starego filmu wojennego. Mijam. Żandarmerię (!?) też. I las piechurów. To ostatnie dziwi najbardziej, bo to dopiero drugi kilometr półmaratonu. Zaczynam masowo wyprzedzać. Najpierw pojedyncze osoby, potem grupki a potem…trafiam na ścianę ludzi. O ja jabię, ale Sajgon. Zaczynam się przedzierać. Środkiem, bokami, po trawie, pod łokciami, zygzakiem. Jak popadnie. 30, 50, 200, 500 osób. Mijam jedne baloniki, drugie. Zaczynam spotykać znajomych. Z niektórymi zamieniam kilka słów, ale nie za długo. Jakoś mi się tak nogi rozkręciły. I to tak, że nawet nie zauważyłem Tąpadeł. A teraz to już zbieg. Kontrola prędkości 3:22/km. Ech, żeby tak biegać po płaskim. Zauważyłem, że najlepiej się wyprzedza przy wodopojach, kiedy wszyscy grupują się po jednej stronie jezdni. Druga wtedy jest wolna i można łyknąć kilkadziesiąt biegaczy za jednym zamachem-susem. 15km. Robi się trochę luźniej. Teraz spotykam już znajomych, którzy mają określony poziom sportowy. Potrafię zatem ocenić, w którym miejscu półmaratonu jestem. Po ostatnim spotkaniu określam, że wyprzedzam ludzi biegnących na 1:40. Czas podkręcić tempo. Pomyślałem, że może uda mi się dogonić takiego jednego…Końcówka szybko schodzi. Gdy dobiegam do ostatniego zakrętu, za którym jest ustawiona czerwona brama z napisem meta mam na zegarku 1:36:cośtam i 22km. Przechodzę pod taśmą oddzielającą prostą finiszową od kibiców i idę się roztruchtać ulicami Sobótki mieszczącymi się za kompleksem sportowym gimnazjum.
12:45 Popijam zimne piwko i przeglądam zapis Garmina. Odliczając pierwszy km, mam pokonane 21 w 1:31.
1:31 – to miejsce, w którym aktualnie jestem. Czyli dokładnie to samo, co w połowie stycznia. Strasznie kiepsko, tzn. wiem, że to trening i jestem z niego zadowolony, ale założenia przed kontuzją były takie, że pod koniec marca będę na poziomie 1:25. A to nawet nie jest blisko.
Się jest leszczem, to się jest – jak mówią kolesie spod Żabki.
No, cóż. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy będą mnie uważać teraz za oszusta, złodzieja czy coś równie okropnego. Oczywiście przez to moje „piractwo” biegowe, czyli aktywne przebywanie na trasie zawodów bez numeru startowego. Drodzy półmaratończycy ślężańscy, pragnę Was poinformować, że nie wziąłem pakietu startowego, przebrałem się na łączce, rzeczy zostawiłem u znajomych, podczas biegu piłem własną wodę i nie skorzystałem z żadnego punktu odżywczego, za posiłek regeneracyjny posłużyły mi dwie bułki z serem żółtym i kawałek kiełbasy z pobliskiego sklepu, wymyłem się wodą z 1,5l butelki Żywca, nie wziąłem medalu i nie przebiegłem przez linię mety, żeby nikogo nie zmylić. Skorzystałem tylko jeden raz z toalety i … asfaltu.
Poza tym miałem zajebistą frajdę.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |