2011-12-08
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Podsumowanie i wspomnienia z sezonu 2011 (czytano: 392 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.endomondo.com/profile/1060973
Ten rok był dla mnie bardzo wyjątkowy pod wieloma względami.
Zacznę może od samego początku, przygotowania do tego sezonu rozpocząłem już z dniem pierwszego stycznia, a celem moich przygotowań był start w 38. Maratonie Dębno.
Tak naprawdę chciałem wystartować już dwa lata wcześniej, ale zawsze coś pokrzyżowało moje plany.
Najpierw w 2009 roku kontuzja wykluczyła mnie ze startu. Następny rok zapowiadał się świetnie, forma była znakomita, ale. katastrofa Smoleńska, która spowodowała przesunięcie startu na jesień oraz kontuzja pokrzyżowała mi wszystkie plany - to był dramat. Ale grunt to się nie PODDAWAĆ !!!! I IŚĆ DALEJ !!!!
Wszystko szło zgodnie z planem według Jacka Danielsa. Według tych zasad trenowałem od połowy sezonu 2009 roku. Podstawowa zasada, która obowiązuje w jego treningach to biegać według ściśle określonych prędkości(podanych w tabelach) i nie przekraczać ich pod żadnym pozorem. Lepiej jest nawet przeprowadzić trening wolniej, a niżeli za szybko ponieważ to by mogło przynieść odwrócony efekt od zamierzonego.
Podstawowym atutem tego planu według mnie jest nauka samokontroli, systematyczności i chyba najważniejsza jak dla mnie rzecz bo wcześniejsze nigdy nie sprawiały mi większych problemów: uczenie się SAMYCH SIEBIE. W trakcie wyciągamy z tego odpowiednie wnioski, które na gorąco wplatamy w swój trening.
Moje treningi szły zgodnie z planem, nic nie było mi w stanie popsuć startu w stolicy polskich maratonów, lecz im bliżej było godziny zero tym częściej zaczynałem odczuwać strach, ale nie taki, że nie dam rady przebiec, lecz obawa, że coś nagle się wydarzy co pokrzyżuje mi plany w tegorocznym, wiosennym starcie.
Mniej więcej już w połowie stycznia narodziła się myśl, że jak uda mi się wystartować w Dębnie i będzie dobra forma to będę starał się zaliczyć pierwszy raz odkąd zacząłem starty na królewskim dystansie, i to w jednym roku trzy maratony, a tym samym próbować zaliczyć czy też zdobyć KORONĘ POLSKICH MARATONÓW.
Raz w miesiącu tak było w przypadku miesiąca stycznia i dwa razy w lutym odbyłem start kontrolny w GP Poznania w biegach przełajowych (bardzo sympatyczna atmosfera i nie zbyt wymagająca trasa), który dawał mi poczucie że przygotowania idą dobrym torem.
Największym problemem okazały się niedzielne wybiegania które w 95% wykonywałem na bieżni. Wprawdzie po półtorej godzinie biegu na sali psychika czasami wysiadała i mówiła DOŚĆ, ale po kilku minutach walki ze sobą udało mnie się to pokonać.
Po czasie, dochodziłem do treningów, trwających nawet 2h40min.
Od samego początku a w szczególności od momentu jak zacząłem poważnie traktować bieganie stawiałem zawsze na jakość, a nie na ilość.
To jest także jeden z czynników, dla których stosuję plan treningowy Jacka Danielsa. Jest tu różnorodność i nie ma nacisku na ilość kilometrów tylko na czas jednostki treningowej.
Tak wszystko ustawiasz pod siebie, pod swoje wytrenowanie, pod warunki pogodowe, pod swoje predyspozycje dnia. Niczego nie narzuca, daje tylko narzędzie, według którego możemy pracować i zbierać plony naszej ciężkiej pracy.
Start w Dębnie wywoływał u mnie dreszczyk emocji biorąc pod uwagę to co przeczytałem na temat panującej tam atmosfery i im bliżej było startu tym większe były te doznania.
Wyjazd zaplanowałem bardzo skrupulatnie, nie chciałem, aby najmniejsza błahostka pokrzyżowała mi plany. Rzeczy spakowane już dzień wcześniej, według listy którą miałem przygotowaną od tygodnia i tylko ją korygowałem o to, co mi się przypomni i co okazało się niezbędne. Samochód sprawdzony już w piątek więc w sobotę nie pozostawało nic innego jak wypocząć od rana a popołudniu wsiąść i ruszyć w trasę.
Lubię podróżować samochodem więc droga minęła mi bardzo szybko, przyjemnie i bezpiecznie. Na miejsce dojechałem około 16-stej, co dawało mi sporo czasu na zaaklimatyzowanie się i spokojne rozejrzenie się po okolicy. Faktycznie było tak jak pisano i mówiono o Dębnie całe miasto żyje tą imprezą, ludzie są pozytywnie nastawieni dla biegaczy. Wszędzie gdzie tylko się człowiek nie poruszył i obejrzał uzyskiwał pomoc.
Wieczorem jeszcze szybka Pasta Party i grzecznie do „łóżeczka” bo jutro jest wielki dzień.
Budzik nastawiałem na 7.00, ale już chyba od godz. 6.00 nie mogłem spać. Adrenalina coraz bardziej dawała się we znaki. Po porannym lekko strawnym śniadanku, w którego skład wchodził makaron wymieszany z płatkami wielo zbożowymi nasionami i jogurtem poszedłem na mały rekonesans trasy, aby troszkę rozładować napięcie i aby nie siedzieć bezczynnie. Pogoda była rewelacyjna: świeciło słońce, było chłodno i wiał lekki wiaterek - można było nastawiać się na bicie rekordów. Sam przez chwilę też o tym pomyślałem, ale nie chciałem zbytnio ulegać emocji i euforii. Chciałem trzymać się założonego planu a był on taki: zrobić maksimum, przy użyciu minimum sił.
Założony przeze mnie czas ukończenia maratonu wynosił 3h30min +/- 5min.
W sektorze startowym była gorąca atmosfera, choć poranek był jak dla mnie zimny przez co do samego końca nie wiedziałem jak mam się ubrać, ale w końcu postawiłem na koszulkę z krótkim rękawem i to było bardzo mądre posunięcie. Na linię startu przyszedłem z niewielkim wyprzedzeniem z dwóch powodów: nie lubię być za wcześnie ponieważ zbyt długie oczekiwanie wypala mnie z pokładów energii przez stres który i tak jest już mniejszy jak miałem podczas pierwszych startów w swoim życiu a po drugie i to chyba było najważniejsze, nie chciałem za bardzo się wychłodzić. Ktoś mógłby pomyśleć i powiedzieć jaki stres przecież ON NIE JEST zawodowcem który walczy o pierwsze miejsce ale myślę że większość z NAS biegaczy ma taki stres przed startowy mniejszy lub większy albo przyznaje się do niego w mniejszym lub większym stopniu. Z każdą chwilą robiło coraz bardziej tłoczno, miałem wrażenie że wokół jest pełno ważnych sportowców a ja tylko sam marny amator ale przecież tak nie było wokół byli tacy sami ludzie jak JA którzy mieli różnie marzenia związane z tym startem. Jedni chcieli poprawić czas o 5min inni o 10min a jeszcze inni chcieli podobnie jak ja przebiec bez problemowo cały odcinek 42km bez zatrzymywana się i cieszyć się z każdego pokonanego kilometra nawet z tego ostatniego który zawsze boli ale daje największą satysfakcję, dumę i u niektórych wielkie wzruszenie.
Samego startu i wystrzału za bardzo nie pamiętam być może była to adrenalina która cały czas dawała się we znaki ale wiem że po kilkuset metrach wyrównałem tempo do ustalonego wcześniej na poziom 5min/km i robiłem swoje.
Już po pierwszym kilometrze przeorganizowałem swój plan. Wiem, że to było ryzykowne posunięcie, przecież tyle się mówi o tym, aby nie dać się ponieść tłumowi i emocjom, jakie towarzyszą podczas maratonu, ale ja gdzieś wewnętrznie czułem, że mogę dać z siebie więcej. Przecież dopóki się nie spróbuje, to się nie dowiesz jak mogło by być!
Naprawdę możemy tylko gdybać, ja nie chciałem po zawodach tego robić, dlatego przyspieszyłem. Nie było to jakieś spektakularne przyspieszenie bo cały czas pamiętałem o tym z jakim dystansem mam do czynienia i od drugiego kilometra zmieniłem tempo z 5’00” na 4’55”.
Po półmetku wiedziałem już, że to był bardzo dobry krok, ale cały czas miałem świadomość, że jeszcze wszystko może się wydarzyć. Na 32km czułem się FANTASTYCZNIE - nie miałem ani chwili ani sekundy kryzysu i zacząłem coraz bardziej realnie myśleć o tym aby jeszcze bardziej przyspieszyć - ale to był w końcu M A R A T O N.
Po minięciu tabliczki z oznaczeniem 37 km postawiłem wszystko na jedną kartę: przyspieszam i zwiększam tempo. Sielanka jednak nie trwała zbyt długo, bo na wysokości około 37,5km zacząłem odczuwać lekkie napięcie w prawej nodze w okolicy mięśnia dwugłowego (tylna część uda) co oznaczało że może pojawić się za chwilę skurcz w tej okolicy. No i stało się!!! Mijając oznaczenie trasy z napisem 38km poczułem bardzo mocne ukłucie w tylnej części prawej nogi - skurcz mięśnia dwugłowego. Ból był na tyle mocny, że aż się zatrzymałem wyprostowany jak struna. Po kilkunastu sekundach rozciągania przeszedłem w marsz, a następnie lekki trucht czuwając cały czas bacznie nad tym co się dzieje na „tyłach”. Cały kilometr to była baczna obserwacja wskazań z przyrządów pomiarowych które mówiły: „ jest lepiej - można przyspieszać”.
Było pięknie! Cieszyłem się z każdego postawionego kroku.
No ale jak to w życiu bywa nic co piękne nie może trwać wiecznie. Mijając kolejne oznaczenie na trasie tym razem 40km znów musiałem na kilka sekund zatrzymać się i porozciągać, tym razem lewa noga odmówiła posłuszeństwa. Nie będę ukrywał wtedy naprawdę się załamałem. Pojawiły się myśli że nie dobiegnę, że przed samą metą nastąpi taki skurcz, który spowoduje upadek. Po kilku sekundach złe demony zostały przegnane i zastąpiłem je pozytywnym myśleniem.
Wbiegając do miasta Dębno, wiedziałem już się uda, ale cały czas czujnie słuchałem, co obie nogi do mnie mówią ,a mowa była mniej więcej taka: możemy biec, byle nie za szybko.
Uczucie przekraczania mety było niesamowite trudno mi nawet opisać je słowami, ale jedno było pewne: UDAŁO MI SIĘ, STOLICA POLSKICH MARATONÓW ZALICZONA.
Atmosfera panująca na trasie i w samym Dębnie była tak ją opisywano w różnych źródłach - gorąca i bardzo sympatyczna a wraz nią był i gorący doping choć ja osobiści wyobrażałem sobie to troszeczkę inaczej i miałem z tego powodu mały niedosyt ale każdy ma inne odczucia i są one subiektywne.
Jedno jest pewne zawsze warto przyjechać w nowe miejsce i zobaczyć co się w nim kryje, czy jest w nim jakaś magia, która będzie nas tam przyciągać cyklicznie.
cdn…..
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Pralinka (2011-12-09,13:53): wow -masz z czego byc dumny!!Byłeś świetnie przygotowany(podoba mi się podejście z wsłuchiwaniem się w samego siebie)ale i rewelacyjnie opisałeś sam bieg!Adrenalina skoczyła i mnie podczas lektury!czekam na c.d "PODSUMOWANIA" :)))
|