2011-12-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Z archiwum X (IV podejście) (czytano: 990 razy)
Miałem w głowie piękne preludium do tego, mojego, pierwszego wpisu na tym portalu, ba, pierwszego w moim czterdziestoletnim życiu! Niestety, całą sobotę zje@#%em sobie (żonie też;) chcąc rozpocząć ten mój nieszczęsny blog. Każdorazowo, po godzinnym pisaniu przemyślanych wypocin (żeby pięknie było), wciskałem klawisz „zapisz do pamiętnika” i za każdym razem pojawiało się te cholerne hasło „konto skasowane przez czytelnika”. I tak trzy razy, masakra!!!. Cierpliwość i wytrzymałość, choć to podobno podstawowe cechy każdego „maratońca”, mają u mnie swoje granice. Jeżeli tym razem się nie uda, przysięgam, ograniczę się tylko do wpisywania swoich startów i wyników. A zatem głęboki oddech……………… i lecimy (jakoś tak słabo się pisze ten sam text po raz enty;).
Zawsze, jak pamiętam, musiałem mieć jakąś pasję, taką „ na poważnie”. Mając kilkanaście lat wciągnęło mnie pływanie. Myślę, że nawet teraz,tak po prostu gdyby ktoś wrzucił mnie do wody to machnąłbym te parę kilosków kraulem (bez żadnych takich tam przerywników żabcią lub na pleckach), a i z tempem nie powinno być najgorzej. Przeszkodą i w sumie jedynym , ale poważnym zniechęczaczem w poważnych, amatorskich treningach były tzw hipopotamy na torze. Od czasu do czasu trafiały się dwie takie boje do omijania i w końcu to moje zacięte, sportowe podejście szlag trafił.Dalej lubię pływać, ale z regularnością skończyłem. No i na horyzoncie pojawił się rower. Zakupiłem nawet sobie na ratki takiego, fajnego Scottcika. Fajnie było….., śmigałem po lasach wokół mojej dzielni, czasówki robiłem dopóki, no właśnie, dopóki to wszystko nie zaczęło skrzypieć, trzeszczeć tak, że ptaki w środku lata do ciepłych krajów się podrywały;). A po złapaniu gumy, rzuciłem ten sport w cholerę. Później był dość krótki flirt z rolkami. To był widowiskowy piruecik, przy pełnej publice na znanej trasie na Babich Dołach. Wyrżnąłem dupskiem o asfalt i chrupnął mi nadgarstek. Wstałem nawet ze sztucznym uśmiechem (kombinując, że to taki element aranżu), bo jak znajomi się śmiali, to będę cieniasa z siebie robił;)?. Wieczorem łapa w gips i goodbye rolki. Na dłużej zatrzymałem się przy siłce. Podszedłem naprawdę profesjonalnie do tematu. Wciągałem wiedzę z neta jak odkurzacz przemysłowy (kolejny test wytrzymałości żony:)), gainery, amino, witaminki i karnecik do klubu. W końcu urządziłem złomowiec w piwnicy, pojawili się chętni do przerzucania żelastwa koledzy, tzw motywatory…………… i w końcu pojawił się też jeszcze jeden nieodłączny koleś w treningu . Przedstawił się kulturalnie – „Łokieć tenisisty”, a potem było tylko gorzej. Oojjj, uprzykrzał mi życie niesamowicie, nie odpuszczał. W końcu progres się skończył, koledzy z wynikami „odjechali” i doopa.
W końcu już w "poważnym" wieku 39 lat zarzuciłem na tapetę trucht w dal, co by coś robić poza ćwiczeniami palców przy obsłudze pilota i otwieracza kapsli. I tak sobie truchtałem ze dwa razy w tygodniu, po dwa, trzy kiloski z jęzorem przy kolanach, na bezdechu, po tym swoim chylońskim lasku. Nie powiem, po miesiącu zaczęło mi to sprawiać niezłą frajdę, a jak zrobiłem 8 kilo (z dzielni do pomnika Leśnika i nazad) to ogłosiłem siebie „miszczem”, nieoszlifowanym diamentem kategorii M40. Przygoda trwa, przepadłem ze szkodą dla całej rodziny, ale o tym w następnym wpisie, jeżeli w ogóle ten wejdzie (bo to czwarta, ostatnia próba).
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |