2011-04-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Weekend (czytano: 206 razy)
Weekend rozpoczął się sportowo.
W piątek oczywiście trening z dzieciakami. Było Kobudo. Z kijkami idzie im coraz lepiej i jestem z nich coraz bardziej dumny. Postępy są i powoli wprowadzam kolejne techniki.
Potem zostałem godzinkę, żeby sobie samemu potrenować kata z Bo i Sai. Niestety, w wyniku nie dogadania Ania nie przyszła na zajęcia swoich karateków (miała jedno dziecko). Poćwiczyłem więc niecałe pół godziny kata, a potem zająłem się jej podopiecznym i zrobiłem mu trening, pod koniec którego, z niejakim zdziwieniem i wyrzutem poinformował mnie, że się spocił :)
Następny punkt programu to siłownia. Na lekkim spóźnieniu wpadłem na Fight Club. Rozgrzewka była czadowa, podobała mi się, była wymagająca. W tym duchu poszła reszta treningu i były sparringi :) Fajnie było, choć jeszcze zupełnie nie czuję tego całego boksu.
Zabawa była przednia, choć w związku z pewnymi nieporozumieniami nie jest tak fajnie jakby mogło by,ć ale to inna historia i na pewno nie do publicznego roztrząsania. Zdarza się, nieporozumienia i niedomówienia to główne przyczyny nieporozumień między ludźmi.
Wracając do treningu – był fajny, aczkolwiek w ferworze sparringu dorobiłem się skręcenia kostki. Póki noga była rozgrzana było ok. później, już po treningu mocniej poczułem tą dolegliwość, a tu w sobotę miał być staż Ju Jitsu i Kobudo, a za 2 tygodnie maraton.
Nic to. Po Fight Clubie pośmigałem sobie na bieżni (kostka nie przeszkadzała za bardzo), a potem worek i bramka – czyli to co tygryski lubią najbardziej (tu już kostka przeszkadzała i musiałem ograniczyć kopnięcia prawą nogą).
Sobota.
Grzecznie owinąłem nóżkę bandażem elastycznym i ruszyłem do Oświęcimia na staż. Jechał ze mną Piotrek (syn) i Kordian (wychowanek). Jechali w nagrodę. Przy okazji zabraliśmy Pawła z Zabrza, który czekał na nas przy dworcu w Katowicach.
Na pogawędkach i żartach upłynęła nam podróż i czas przed treningiem. Tak to zwykle jest kiedy spotka się banda maniaków o podobnym nastawieniu.
Trening rozpoczęliśmy od Kobudo. Było Sai i Bo. Głównie praca z kata. Usłyszałem sporo cennych uwag od mojego Sensei. Jest nad czym pracować do następnego stażu.
Uwagi chłonę jak spragniony wodę. Jest to o tyle istotne, że spotykam się z moim Sensei rzadko, a wymagania są takie jakbym ćwiczył z nim na co dzień, tak więc muszę uważniej słuchać, więcej pamiętać i mocniej pracować samemu. Podoba mi się to, bo czuję, że coś tworzę, a nie tylko odtwarzam. Taki trening wymaga myślenia, bo nie można co chwilę pytać się czemu tak a tak i nie ma co liczyć, że Sensei poprawi natychmiast każdy mój błąd – sam się muszę pilnować.
Udaje się to chyba nie najgorzej skoro w kata Bo Sensei stwierdził, że przejdziemy do następnego etapu opanowywania tego kata.
Potem było Ju Jitsu. Nage no Kata. Przerobiliśmy trzy. Trenowaliśmy w trójkę z Patrycją i Piotrkiem (ale nie moim synem) było wesoło, ale i pracowicie. Najważniejsze, że mogłem sobie trochę porzucać (i polatać). Na koniec, dla smaczku jeszcze Paweł poprowadził zajęcia z nunchaku. Broń piękna z dużymi możliwościami, ale wymagająca. Myślę, że nie najgorzej mi poszło. Piotrek był zachwycony. Jak dorwał swoje piankowe nunchaku w trakcie treningu, tak nie wypuścił prawie wcale do wieczora. Nawet w drodze powrotnej do domu jechał trzymając je w dłoniach. W niedzielę mnie zaskoczył, kiedy powtórzył niemal dokładnie kombinacje uderzeń nunchaku. Chyba mu się naprawdę ta broń spodobała.
Kolejnym punktem programu była przerwa obiadowa. Spędziliśmy ją w pizzerii, gdzie syn po raz kolejny mnie zadziwił sprawnością swojego układu pokarmowego zjadając, bez większych problemów, pół wielkiej pizzy. Podczas konsumpcji toczyła się miła rozmowa przeplatana żartami, śmiechem ale i poważnymi dyskusjami.
Najedzeni wróciliśmy jeszcze na 1,5 h treningu. Tym razem moim zadaniem było opracowanie obrony w dwóch wariantach na określone kombinacje ataku i nauczenie ich Piotrka i Kordiana. Pierwsza wersja to było obezwładnienie, druga z rzutem. Wymyślenie poszło sprawnie, gorzej z realizacją. Jednak po godzince pracy chłopcy już jako tako łapali obronę przed trzeba atakami w dwóch wariantach. Solidna robota trenerska, a i zabawa przednia. Pod koniec dnia kostka już mocno dawała o sobie znać ale i tak dobrze się sprawiła.
W tym czasie Ola popełniła swój drugi półmaraton – dzielna dziewczyna szczególnie że podeszła do niego z marszu, po mocno przepracowanym tygodniu, bez niezbędnego odpoczynku.
Niedziela upłynęła już na odpoczynku.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Gerhard (2011-04-18,11:54): Oby kostka doszła do siebie przed Silesią. Ja w ramach Mistrzostw Kolbuszowej w Marszach na Orientację dogadałem się z kolegą od kilku miesięcy trenującym Krav-Magę. Kolega raczej duży: 190cm, 110kg. Pomiędzy etapami, a obiadem sprawdziliśmy efekty. Genralnie miał przewagę. Po dwóch czystych, technicznych lockingach z mojej strony, złapał mnie, zawinął w kulkę i się na mnie położył. Sheng2 (2011-04-18,11:58): zasadniczo to normalne. Karate bazuje na dystansie i nie ma uczy obrony przed chwytami. Tak więc jako Karateka póki nie dasz się złapać masz szansę. :) Inna sprawa jak by brykał gdyby te lowkicki byly z pełną siłą - czy nadal byłby taki mobilny? Gerhard (2011-04-18,12:13): Chyba jeszcze nie umiem kopać z pełną siłą. I szybko się nie nauczę - na karate chodzę czasami z córka - na jej grupę. Na ostatnim treningu kumite byłem gdzieś w styczniu.. Sheng2 (2011-04-18,12:17): To zrobimy sobie walki w lipcu :) no chyba ze damy rade po Silesia Marathonie :D
|