2011-03-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Bochnia (czytano: 465 razy)

Już nieco ochłonąłem po pogoni w tumanach soli. Po raz drugi miałem szczęście uczestniczyć w tej rewelacyjnej imprezie.
Zaczęło się od małego szaleństwa. Praca, potem powrót, trening Ju Jitsu dla dzieci, szybkie pakowanie auta, odstawienie dzieci do teściów i mogliśmy ruszać.
Tym razem Ola miała wystąpić w roli zawodnika, a nie serwisanta jak poprzednim razem. Była tym bardzo zestresowana, choć osobiście zupełnie tego nie rozumiałem, bo była świetnie przygotowana (rzekłbym nawet, że bardziej ode mnie).
W drodze do Bochni zahaczyliśmy o Oświęcim, by zabrać Luizę – naszą tegoroczną serwisantkę. Potem już w miłej atmosferze ruszyliśmy opłotkami prosto do Bochni. Zgranie z resztą naszej drużyny (Gabrysią i jej rodzinką) mieliśmy idealne. Ledwie wysiedliśmy z naszego pojazdu, a już na horyzoncie pojawił się rydwan ognia z Rudawy. Chwila na miłe powitanie i ruszyliśmy do zjazdu. Po drodze spotkaliśmy Radka i Miłosza uziemionych na podszybiu przez niesprzyjające Zulusowi wiatry. Tu kolejne powitania i szybki zjazd na dół. Potem marsz na nasze kwatery rozłożenie się, zarezerwowanie miejsc ekipie Miłosza i czas na kolację.
Wiadomo odżywianie najważniejsze, choć moje zapasy energetyczne są spore, co widać już na pierwszy rzut oka, o jednak trzeba o nie dbać :) Oczywiście cały czas spotkania różnych znajomych i miłe pogawędki. Dość szybko z Olą poszliśmy spać, co można zwalić na karb naszego niewytrenowania w zakresie nocnych biesiad.
Rano śniadanko przygotowania i czas zacząć nasz bój. Plan był prosty, każdy na dzień dobry robi po kółeczku by przypomnieć lub zobaczyć trasę, a potem każdy robi po trzy kółeczka. Ola nadal była przerażona i ciągle się zastanawiała „co ona tu robi”. W naszej drużynie była jedyną osobą, która nie wierzyła w to, że jej się uda.
Acha – zapomniał bym o bardzo ważnej sprawie – naszym planem było utrzymanie pozycji sprzed dwóch lat – tzn. ostatniego miejsca. Wydawało się to niezbyt trudnym zadaniem – do czasu. Gaba zaczęła, potem Ola, potem Piotrek i na końcu ja. Złapałem fajny rytm i nieźle mi się biegło. Ola też jak już zaczęła biec to uszło z niej całe napięcie i dzielnie sobie radziła.
Wracając do naszego planu głównego – jakież było nasze zdziwienie gdy po pierwszych wynikach okazało się, że nasze Arcybractwo jest dopiero na czwartej pozycji od końca. To był skandal i jak jeden, bez wyjątku byliśmy w szoku. Piotrek nas pocieszał, że to drobne zawirowanie jest spowodowane tym, że przeciwnicy nie zdążyli się wykazać, startowaliśmy z różnych stref, a wynik nie odzwierciedla pozycji zawodników w chwili ogłoszenia – uwierzyliśmy mu.
Odpoczywając przed moją następną turą usłyszałem rozmowę z nieopodal, gdzie drużyna rozmawiała na temat swojego ostatniego miejsca. Ucieszyłem się. Zlokalizowałem przeciwnika. Chwilkę pogawędziliśmy i uświadomiłem im, że naszego ostatniego miejsca bez walki nie oddamy – ogólnie było wesoło.
Oczywiście to z tą walką o ostatnie miejsce było żartem, choć wyrażało nasz stosunek do rywalizacji. Nie zmieniało to jednak faktu, że każdy dawał z siebie ile mógł. Nie odpuszczaliśmy ani na chwilę, a kiedy udało mi się wyprzedzić koleżankę z wrogiej sztafety krzyknąłem do niej, żeby nie dawała nam forów i przyspieszyła :)
Tymczasem walka trwała – głównie ze sobą i wmordewindem. Od drugiej zmiany moim nieodłącznym towarzyszem stała się kolka, która jednak zamiast obniżać morale motywowała i cuciła. Powoli zaczynały się problemy natury myśleniowej. Coraz trudniej było wyliczyć ile czasu trzeba odpoczywać i o której trzeba ruszyć na punkt zmian. Raz nawet wracając już z punktu zmian udało mi się zastanawiać czy w ogóle zmieniłem się z Gabrysią czy tylko mi się wydawało :) Niemniej zabawa była przednia. Jakoś wspólnymi siłami wymęczyliśmy prawie 12 h nadchodziła końcówka. W uznaniu zasług i hartu ducha Oli uznaliśmy, że należy jej się zakończenie biegu naszej sztafety i przebiegnięcie największej odległości. Dlatego nie zważając na grafik biegu, Ola została wyasygnowana do biegu na kilkanaście minut przed zakończeniem. Dzięki temu pokonała największy dystans i to ona miała przyjemność zatrzymać się gdy upłynęły ostatnie sekundy 12 godzinnego wysiłku.
Wróciła do nas przeszczęśliwa, to była jej sztafeta. Po zakończeniu grzecznie poszliśmy się kąpać pod koedukacyjny prysznic – wprawdzie trafiliśmy na niewielką kolejkę, ale mnie udało się wykąpać dość szybko. Jeden z prysznicy serwował tylko zimną wodę i nie cieszył się zbytnią popularnością, co skwapliwie wykorzystałem, przy zgodzie i lekkim zdziwieniu oczekujących. Okazało się, że nie było tak źle, a pod koniec kąpieli prysznic chyba w uznaniu mojego męstwa i odwagi zaserwował nieco cieplejszą wodę. Ola też się dość szybko się uwinęła i mogliśmy rozpocząć imprezowanie. Tym razem też nie udało nam się dotrzymać kroku weteranom tego typu rywalizacji i dość szybko odpadliśmy, co nie zmienia faktu, że bawiliśmy się świetnie. Rano zabawy ciąg dalszy, rozmowy, żarty i niestety pożegnania, w końcu każdy udał się w swoją stronę, wcześniej jednak uzgadniając wzajemnie kalendarze biegowe tak by się móc ponownie spotkać.
Impreza zaprawdę była zacna a następnym razem to ja robię za serwisanta :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Bazyliszek76 (2011-03-17,23:04): Nie wiem, czy to dobry znak, ale ty i Gaba mówicie o jakiejś tam pomroczności jasnej, która po kolejnej zmianie nie dawała wam się skupić; ja czegos takiego nie miałam. Byłam zmęczona, ale wszystko kojarzyłam bez problemu :)))) Sheng2 (2011-03-17,23:12): To jeszcze jeden dowód na Twoje dobre przygotowanie do tego biegu i w ogóle do sezonu :) mkmilosz (2011-03-17,23:32): jezeli chodzi o biesiadowanie to wszytkiego mozna sie nauczyc :) wystarczy troche treningu
"druzyna Milosza" jak to pieknie brzmi - dziekuje Ci za to :)
|