2010-11-12
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Mały sukces i duża porażka. (czytano: 1520 razy)
Trzymając się chronologii najpierw był sukces. W tytule napisałem, że mały, bo w półmaratonie, ale w momencie, kiedy go odniosłem, oczywiście wydawał się wielki. Teraz z perspektywy czasu już trochę zmalał. Rzeczony sukces to mój wynik w Półmaratonie Philipsa w Pile, gdzie nabiegałem życiówkę 1:30:57. Ten start to same pozytywy, pisałem z resztą o tym w osobnym wpisie. Niestety ten mały (półmaratoński) sukces nie przełożył się na duży maratoński, choć taki był mój cel tej jesieni. Paradoksalnie ten dobry wynik z Piły był po części przyczyną dużej porażki w Maratonie Warszawskim. Dlaczego? Ano dlatego, że nadzieje zostały zbytnio rozbudzone i najzwyczajniej w świecie poniosła mnie ułańska fantazja. Poza tym wykazałem się nadgorliwością w ciągu ostatnich 3 tygodni przygotowań (po starcie w Pile) i najzwyczajniej w świecie przesadziłem z obciążeniami i się przetrenowałem. A nadgorliwość podobno gorsza od faszyzmu, jak to mówią… I zamiast atakowanego 3:15 skończyło się na 3:21:32, sporym rozczarowaniu i jeszcze większym zniszczeniu fizycznym. Do 35 km szło dobrze, trzymałem się z grupą na 3:15. Jasna sprawa, że powinienem zacząć wolniej i tak też zacząłem. Jednak po 2 wolnych kilometrach (po 4:45/km) przyspieszyłem do mojego naturalnego, jak się wydawało, tempa. Zrobiło się niebezpiecznie szybko, ale gdzieś na 7 km dogoniłem w/w grupę i już się jej trzymałem. Po międzyczasach orientowałem się, że jest za szybko, wszak grupa nadrabiała do brutto. Cóż z tego, skoro emocje tak mnie niosły, że odnosiłem wrażenie, że grupa mnie spowalnia. Teoretycznie powinienem biec gdzieś ok. 1-1,5 minuty za nimi i powoli doganiać, ale teoria teorią, a życie życiem. Po pierwsze nie chciałem biec samotnie, a przed i za grupą była pustka, a po drugie obawiałem się, że przy takim tempie po 30 km nie będę w stanie przyspieszać, a jedynie pozostanie walka o utrzymanie tempa lub nieznaczne straty. A do tego wszystkiego te emocje i prowokująco dobre warunki pogodowe. To się nie mogło dobrze skończyć! No i nie skończyło! Na 35 km grupa mi lekko odjechała, choć wciąż biegłem na ok. 3:16-3:17. Niestety od 36 km pojawiły się skurcze, które spowodowały 5 przymusowych postojów i tracenie ok. minuty na każdym kilometrze. Jeszcze na 40 km byłem na złamanie 3:20, czyli minimalnie poprawioną życiówkę. Gdybym tylko mógł biec do końca! Głowa chciała, płuca też, a mięśnie dwugłowe powiedziały stop i to jeszcze 2 razy na ostatnich 2 km. No cóż, na mecie zachwycony nie byłem, pomimo osiągnięcia drugiego w życiu wyniku maratońskiego. A miało być tak pięknie! Pewnie w innych okolicznościach uznałbym ten wynik za bardzo dobry, ale nie tym razem. Styl ostatnich kilometrów był fatalny, byłem za słaby mięśniowo i jest to zdecydowanie do poprawki. Wnioski z tej niewątpliwie dużej porażki wyciągnąłem dosyć szybko, błędy namierzyłem i nie pozostaje nic innego, jak lepiej się przygotować i ponowić w przyszłym sezonie atak na 3:15, tym razem skutecznie, mam nadzieję. Nie ma to jak niedosyt i sportowa złość…
Miesiąc później było Dębno, ale to temat na osobny wpis…
PS. Na zdjęciu zmagania z samym sobą na 41 km Maratonu Warszawskiego.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |