2010-08-21
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Nie ten czas, nie to miejsce (czytano: 1645 razy)
Istnieją pewne rzeczy, które zmieniają się diametralnie, z dnia na dzień, z godziny na godzinę, inne latami, rosną, kwitną aby wreszcie wydostać się na Świat.
Do pewnych rzeczy dorastamy pod wpływem chwili, impulsu i sytuacji, inne dojrzewają w nas powoli, nawet nie pielęgnowane, nawet nie dotknięte ręką naszej świadomości.
Do pewnych rzeczy dorastamy, bo trzeba do nich dorosnąć teraz, bo trzeba przyjąć na siebie odpowiedzialność i bez cackania się z samym sobą bierzemy to na siebie, inne sprawy sączą się powoli, drążą w nas szczeliny, by wreszcie przełamać bariery i wypłynąć na wierzch.
Nie możność wykonywania pewnych rzeczy, o których marzyliśmy całe życie, i która nie wynika z powodu własnej nie mocy, ale z powodu własnej nie chęci to klęska. Klęska, tym boleśniejsza iż owa niechęć jest tworem nie wiadomo nawet czy chwili czy długich dni wegetacji.
Pewnego dnia (nie pamiętam dokładnie kiedy to było), usiadłem gdzieś, (również nie pamiętam gdzie) i dotarło do mnie, że nigdy nie powinno mnie tu być.
Najgorsze w tej świadomości było to, że sam się tu przyprowadziłem i ani miejsce ani dany wtedy czas nie był przypadkowy, a konsekwencją moich własnych wyborów. Nikogo nigdy nie winiłem za swoje porażki - jakiekolwiek.
Pięć jałowo pustych lat. Pięć lat bycia nikim, dla samego siebie. Jeśli to nie jest porażka, jeśli to nie sromotna klęska, to jest to piekło urządzone samemu sobie.
Podniosłem się wtedy bo absolutnie nic innego mi nie pozostało.
Pół roku później, byłem w miejscu które kocham, które znam i w którym chciałbym być zawsze. Byłem w czasie, który był najlepszym z możliwych i wykorzystałem go najlepiej jak umiałem.
Z tych pięciu lat, które nazwałem jałowymi, nie pamiętam wiele, ale nie chcąc ich skreślać zupełnie wymienię to co utkwiło mi w pamięci: śmierć ojca, śmierć babci, rozpad drużyny w której grałem w piłkę, strach przed wyrażaniem swoich potrzeb, strach przed wyrażaniem swoich uczuć, strach że ktoś może mnie nie lubić.
No nie jest to takie zupełne nic...
Od kiedy wstałem wtedy, nie wiadomo nawet skąd, minęły dwa lata, właśnie teraz.
Z tych ostatnich dwóch lat pamiętam to:
- Masz zakwasy?
- Jak chuj!
- Idziemy na trening?
- Chce ci się?
- Nie!
- Mi też!
- Które buty zakładasz?
- Te nowe, może zaliczymy Kasprowy?
- Czemu nie...
- Idziemy ?
- Szykuj dupę.
- Zamówię ci herbatkę tam na górze.
- Lepiej zamów sobie karetkę!
i to:
Pompuję kolejny kilometr w górę. Jest pusto. Cicho. Przeraża mnie ta cisza. Przeraża, a jednocześnie, daje swobodę. Zaczepiam bluzą o gałąź, za kołnierz sypie mi się kula śniegu. Klnę pod nosem. Po chwili podbieg jest zbyt stromy, już nie biegnę, wdrapuję się mozolnie na czwórka w górę. Chwytając korzenie, gałęzie wszystko co jest pod ręka aby tylko podciągnąć się w górę pełznę naprzód. Po chwili noga ześlizguje mi się z pokrytej lodem skale, spadam w dół, chwytam jakiegoś drzewa, rękawiczka pęka, rwie się, goła skóra szoruje po szorstkiej korze. Na sekundę łapię równowagę, czapka nasuwa mi się na oczy, zostaje na gałęzi, znowu skądś z góry, spada kopa śniegu i wali mi się na łeb. Roztopiony śnieg spływa mi po zaplutej, zasmarkanej twarzy, tracę oddech, nie mam czym oddychać, staję dęba. Co ja tu kurwa robię? Rozglądam się wokoło - dalej pusto. Gdzieś poniżej widzę sylwetkę P., bardzo powoli na czworakach pnie się w górę. Rozmawia sam ze sobą, coś sobie tłumaczy. Na chwile zatrzymuję się, wali gołą dłonią w śnieg, pluje, wali pięściami w skałę i pnie się dalej. Ślizga się. Osuwa w dół. Na całe gardło ile sił w płucach wrzeszczy "pierdole cię w dupę" i idzie dalej. Wygrał? - nie wiem z kim walczył ale wygrał. Idzie teraz pewniej. Uważniej stawia stopy. Podciąga mocno kolana, chwyta się korzenia, łapie dech, jeden, drugi i ponawia atak. Skacze, na czysta skałę. Spluwa. Teraz słyszę spokojniejszy już głos, cichszy i opanowany "pierdolę cię, po prostu".
Naciągam czapkę, zdejmuje druga rękawiczkę, chwytam jakiegoś iglaka, dłoń cholernie piecze, igły klują nie przyjemnie, ocieram twarz w rękawie
- pierdol się - słyszę własny głos- słyszysz pierdol się! - i daje mocno w górę.
i chociażby to:
Jezu gdzie ja jestem? Przede mną jakiś zakręt, jaka to ulica, który kilometr?
Po lewej stronie policjanci blokują jakiś wyjazd, za nimi zniecierpliwiony kierowca chce już jechać. Który to na Boga kilometr? Spoglądam na zegarek 38 minut z groszami. To chyba już po dyszce będzie? Próbuje przypomnieć sobie mapkę, trasę biegu ale jedyne co mi staje przed oczami to formularz opłaty startowej... W dupę...
Ostry skręt w prawo, chyba w prawo, nie kojarzę która to strona, ale... przede mnąą grupa, około 10 -cioro ludzi, jakaś laska z prawie gołym tyłkiem, dryblas dwumetrowy i kolorowee szmatki". Trzeba ich za wszelka cenę dojść. Za wszelka cenę... Nagle, w głowie, słyszę wyraźne słowa Roberta " pamiętaj spokojnie zacznij, bez szarży, jak się będziesz dobrze czuł to możesz systematycznie zwiększać obroty ale spokojnie. Za żadną cenę nie rwij, nie szarp! Widzisz grupę, leć swoim tempem, ktoś cię wyprzedza - lecisz swoim tempem, ktoś cię dopinguje żebyś szybciej biegł robisz swoje".
Ma racje, spokojnie bez szarpania, bez nie potrzebnych zrywów i szaleństw. Dochodzę grupę.
Dobra - myślę sobie- teraz ich trzymaj, przewieź się na ich plecach, mają dobre, spokojne tempo, przed wszystkim równe. Znów słowa Roberta " równe tempo" "równe tempo".
Mam wybór: mogę bezpiecznie przewieźć się tu cały bieg, mogę w równym tempie dociągnąć do mety. W prosty sposób osiągnąć cel, bez zbędnych szarpań i wysiłku.
Z drugiej strony mogę zaryzykować. Mogę wyjść przed nich, pociągnąć im parę set metrów, mogę nawet ich zgubić, dać im zmianę i wyjść przed nich. Mogę tym samym nie dobiec. Mogę później paść gdzieś na Sanguszki lub gdzie indziej po drodze, nie dotrwać po prostu do końca, zejść.
Tam, wtedy kiedy siedziałem nie wiedząc nawet gdzie siedzę i nie zdając sobie sprawy z czasu jaki tam spędzam, wziąłem sprawy w swoje ręce i podniosłem się bo nie pozostało mi nic innego. Dziś, teraz, skoro sam dałem sobie szansę, mogę znowu bezpiecznie zostać tu gdzie jestem.
Zacisnąłem zęby, zerwałem się i pobiegłem za czasem który gdzieś mi umknął.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |