2009-12-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Krioterapii ciąg dalszy (czytano: 540 razy)
Dzisiaj rano termometr pokazywał -15. Zakopałam się głębiej pod kołdrę. Zanim się wykopalam, godzina zrobiła się pozniejsza, prawie 9, i słupek rtęci poszybował do zawrotnej wysokości -13 stopni. Westchnęlam ciężko i wydłubałam kalesony kupione u zarania przygody z bieganiem w jakimś supermarkecie. Na kalesony z niejakim trudem wdziałam leginsy, co prawda nie te najgrubsze (coś wszak musi zostać w odwodzie na -20). Na górę założyłam koszulkę z dlugim, bluze na polarku, cienką kurtkę firmy na N, polarową tubę na szyję, rękawiczki polarowe cywilne. Nacisnęłam na oczy czapkę a daszkiem by Kalenji, podciągnęłam golfik na pół twarzy i wyszłam...
Człap, człap - poruszałam się z godnością urazonej czapli, a po udeptanym śniegu chrzęściły moje sliczne zimowe Betaski (Puma Complete Betasso, mają jakaś osobną notkę w blogu). Wchrzęściłam się do lasu, zastanawiając się, czemu tak potwornie marzną mi dłonie i za ile odmrozi mi się lewy kciuk. Po kwadransie jednak dłonie mi się rozgrzały i w sumie zrobiło mi się przyjemnie ciepło.
Wyczłapałam do lasu bez specjalnych planów, pobiegłam przed siebie. Przed siebie prowadziło mnie prosto do Falenicy, na szczęście jednak w porę uświadomiłam sobie bezcelowość gnania w tamtym kierunku - bo nawet jezeli się doczlapię do kultowej wydmy, to mogę sobie po niej posapcerować, ale pobiegać nie dam rady. A jak już nawet obtruchtam kultową pętlę (dla niezorientowanych: 7 podbiegów na 3,3 km, wszystko na jednej wydmie), to nie będe miała sily wrócić. Nieee, to nie ma sensu.
Skręciłam w lewo. Pobiegłam jedną ścieżką, drugą, kawałek szlakiem, potem szlak skręcał w krzaki, ja zostałam na jakiejś drodze. Kiedyś już chyba tam byłam, ale kiepsko kojarzyłam okolicę. Aleksandrów, Podkowy, wszystko się zgadza. Pokręciłam się trochę, zerknęłam na nieocenionego Garmina, i ruszyłam znowu na bezdroża. Bezdroża tym razem wystąpiły wyjątkowo dosłownie, bo śnieg przykrywał wszystko i mogłam się kierować wyłącznie wydeptanymi śladami.
Człapałam więc sobie wolniutko tymi sladami, próbowałam wytyczać własne, co omal się nie skonczylo w jakimś nie do końca zamarzniętym bagnie (ale betaski mają membranę gtx :)), zrezygnowałam więc z instynktu odkrywcy, postawilam na instynkt samozachowawczy i człapałam, pracowicie niszcząc jakieś ślady biegówek (znowu zajmowaly całą drogę).
Na 13. kilometrze doczłapałam się wreszcie w znajomą okolicę. Parłam do przodu jak czołg, z desperacją w oczach i - dla kontrastu - uśmiechem na lekko pozamarzanej twarzy. Ledwo podnosiłam nogi.
Dociągnełam jednak dzielnie do 15 km, wypadłam z lasu na 15,5, zatzrymałąm stoper i przeszłam w dostojny marsz,powodując niekłamane zainteresowanie wiernych powracajacych z przedpołduniowej mszy i gremialnie podążających w stronę osiedlowego sklepiku, okutanych w futra i kożuchy.
W końcu nikt nie widział, ze pod leginsami mam kalesony ;-)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora kokrobite (2009-12-20,23:59): Kurcze, szkoda śladów biegówek :-) Tusik (2010-01-07,23:28): Mocna kobitka z Ciebie!... :) Dużo zdrówka w Nowym Roku! :D
|