2009-08-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Znowu wycieczka rowera :) (czytano: 380 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://robsik.bloog.pl
Sobota była tak piękna, że aż trudno w to uwierzyć: słoneczna, upalna, pachnąca i sportowa. Dzień zacząłem jednak od wyspania się za cały pracujący tydzień. Zjadłem małe śniadanie, posiedziałem chwilkę przy kompie i o 11:00 ruszyłem na bieganie, po lekkiej rozgrzewce. W planach było zaledwie 4km, ale wydłużyłem sobie ten dystans ze względu na czwartkowy brak treningu (byłem we Wrocławiu). Ponieważ było super upalnie, słonecznie i pogoda raczej do leżenia i opalania się, więc od razu udałem się na wał – tam od wody zawsze troszkę chłodniej i czasami jakiś „wilgotny zefirek” zawieje od rzeki. Powietrze jednak stało, więc doświadczyłem zupełnie czegoś innego: potężny bukiet zapachów łąki, traw i polnych kwiatów. Był tak intensywny, że przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie jest jeden z moim snów! Najbardziej pachniał chyba tymianek – co za zapach! Taki gęsty, wręcz oleisty, dostawał się nie tylko do nosa, ale czuć go było nawet w ustach! Cudnie! Wydłużenie trasy nie było więc trudne – nie mogłem się nawąchać tych ciepłych i gęstych od upału zapachów. Gdy zbiegłem z wału aby pobiec inną drogą już po chwili żałowałem, że uciekłem od tych magicznych miejsc – ale nie lubię się wracać, więc biegłem dalej. Postanowiłem sobie za to, że jeszcze na rower wyjdę.
I tak przebiegłem ponad 7km w bardzo przyzwoitym tempie jak na taki upał. W domu zimny prysznic, hektolitry wody, pełne śniadanie i znowu chwila przy kompie – brat prosił o wybranie zdjęć, więc trzeba było pomóc :)))
Gdy się obrobiłem, spakowałem się i ruszyłem na wyprawę rowerową. Tak, tak – nie robiłem tego już długo, ale że rodzina chwilowo u teściów, to postanowiłem ten czas wykorzystać na odbycie trasy, która już od kilku miesięcy czeka na realizację: do Mazowieckiego Parku Krajobrazowego a tam do Rezerwatu im. Króla Jana III Sobieskiego. Trasę opracowałem w oparciu o przewodnik Pascala – jak zwykle okazało się, że są to trasy dla hardcore’owców – ale o tym za chwilę.
Pierwsze kilkanaście kilometrów to zwykłe nudy – dla mnie, bo trasy Tarchomińskie już znam jak własną kieszeń. No, prawie – jak się okazało, tam gdzie budują most północny, zmieniło się na tyle, że trasa zrobiła się bardzo siłowa (nasyp wymaga niemałej siły przy wspinaniu, ale także przy wciągnięciu roweru na górę. Ponieważ budowa mostu północnego (którego nazwa jeszcze się waży) jest istotna dla większości mieszkańców Białołęki to wyciągam fotkę z placu budowy (pomimo soboty pracowali!):
Następny trudny fragment to miejsce remontu wiaduktu nad Kanałem Żerańskim – w zasadzie o pieszych i rowerach nie pomyślano. Niby jest przejście po wschodniej części wiaduktu, ale do przejścia tylko za dnia, bo porządnego chodnika już tam nie znajdziesz, a rowerze to można zapomnieć – przejechałem tam kiedyś (nawet 2 razy!), ale skończyło się to centrowaniem tylnego koła (grrr!). Tym razem pojechałem więc ulicą. I tu trzeba zaznaczyć, że uprzejmość kierowców wobec cyklistów nie zna granic – tego nie da się określić nawet chamstwem! Zresztą tego może dalej nie będę komentował, bo szkoda moich nerwów – i tak to nic nie zmieni…
A za kilkaset metrów kolejna trudna przeprawa: Jagielońska – chodniki są tak poniszczone i dziurawe, że jazda po kocich łbach jest bardziej przewidywalna niż korzystanie z tych chodników, które pewnie remontu nie widziały przynajmniej od czasów zmiany ustroju w państwie polskim. Znowu zdecydowałem się na jazdę ulicą. Tu jakoś było lepiej – czyżby chamscy kierowcy pojechali na Targówek na zakupy???
Potem droga z tyłu ZOO – tu chodnik jest lepszy niż ulica – jako kierowca odczuwam to dość dobitnie. Chodnik też ma już swoje lata, ale jak się spuści nieco z prędkości, to jest szansa, że przejedziemy tę drogę bez przygód. Dlatego też Pak Praski przywitałem z radością – szkoda, że taki mały. A za nim remontowana Aleja Solidarności – po przejściu dla pieszych zostało tylko wspomnienie. Przemierzyłem więc tę drogę jak pirat drogowy (bo ruch autobusowy został utrzymany!) i ruszyłem dalej.
Na Sierakowskiego trafiłem na światła, które świecą się krócej niż byłem wstanie przekroczyć skrzyżowanie(wtf?!). Gdy się połapałem, przerzuciłem się na przejście dla pieszych i to mnie uratowało. Na dwóch sygnalizacjach świetlnych straciłem jednak ponad 10 minut! Świetna organizacja!...
Chwilę potem odwiedziłem pomnik, który mijam już blisko od 10 lat i nigdy nie mam okazji aby przyjrzeć mu się z bliska. Z bliska wygląda na mocno radziecki – aż dziw, że jeszcze nikt go nie usunął. Mi osobiście się podoba – nawet jeśli jest radziecki lub choćby komunistyczny – pomniki są pamiątką nie tylko tej chlubnej historii i warto aby pozostały nie tylko w naszej pamięci – aby pewnych błędów historii nie powtarzać. A może ja po prostu za wiele wymagam?... Potem chwila męki i byłem już raju, czyli w Parku Skaryszewskim. Już wiele wspomnień biegackich mnie z nim łączy, a trzeba przyznać, że latem jest przepiękny! Próbowałem to ująć aparatem fotograficznym, ale zdecydowanie mi się to nie udało.
Po tym odkryłem wspaniałą ścieżkę wzdłuż Kanału Wystawowego – niesamowite kilometry – aż trudno uwierzyć, że to nadal Warszawa. I do tego droga przez cały czas uregulowana: chodniki, ścieżki rowerowe, asfalt, płytki – po prostu miodzio! I tak dojechałem do trasy siekierkowskiej, która przerwała (poprzez zaniedbania budowlane) szlak rowerowy, którym się cały czas poruszałem. Na odcinku ponad kilometra miałem istną szkołę przetrwania. Chaszcze wyższe ode mnie, a wśród nich pokrzywy (tak, tak – wyższe ode mnie!), osty i wiele innych, których nie znam, a które wyjątkowo dawały mi w kość. Prawie 100 metrów prowadziłem rower metodą udrażniania sobie drogi przy pomocy przedniego koła: kierownicę skręcałem o 90 stopni i posuwałem rower co kilka-kilkanaście centymetrów. W ten sposób udrożniłem sobie trochę drogę, ale na tym odcinku straciłem przeszło 20 minut. Potem tereny bagienne (dobrze, że było w miarę sucho!) wyłożone gałęziami, kłodami i innymi pomocami do chodzenia (ale na pewno nie do jeżdżenia!). Gdy wydostałem się już tych lasów/chaszczów to wyjechałem na drogę, gdzie o mały włos nie straciłem nie tylko opon ale i całych kół! Droga wyłożona tak dużym gruzem, że przypominało to raczej jazdę po górach skalistych aniżeli wycieczkę rowerową po Warszawie (to nadal Warszawa!). oto fotka tego fragmentu drogi:
Cała dalsza podróż przebiegła już bez większych przygód: Zastów, Wawer, Anin – zwykłe krążenie po ulicach a potem Mazowiecki Park Krajobrazowy. Trzeba przyznać, że ładny i do tego ze ścieżką zdrowia (zawsze marzyłem mieszkać blisko czegoś takiego), dużo ławek (choć wszystko wygląda jak zwykły gęsty las!), rezerwat ładnie ogrodzony – istne cudo. Niestety trasa dość lekko traktowała tę część podróży, więc opuściłem to miejsce wcześniej niż chciałem.
Potem dojechałem do Parku Mojej Matki – a tam też ścieżka zdrowia! Coraz bardziej podobają mi się te strony :))). Tam też złapała mnie godzina 17:00 – czyli godzina wybuchu Powstania Warszawskiego. Ja czciłem ten moment stojąc przy rowerze, a kilkanaście metrów dalej nasza kochana młodzież kończyła już nie pierwszą butelkę piwa. Na Starym Wawrze zrobiłem sobie przerwę na mały posiłek a po nim ruszyłem do domu. Zmodyfikowałem jedynie trasę powrotną, tak aby nie wracać tą samą drogą – wybrałem drogę techniczną PKP, która zaczyna się przy Rondzie Starzyńskiego a kończy tuż przy Płochocińskiej. Niezwykle sympatyczny fragment trasy – tu spotkałem chyba najwięcej rowerzystów :)))
Całość wyszła 60km – zmęczenie tylko lekkie, ale zadowolenie duże. Choć trasa polecone przez przewodnik raczej marna. W skali 1-10 (gdzie 10 to najlepsza) oceniłbym tę trasę na jakieś 4 punkty. Oto więc zapis GPSu oraz album z fotkami:
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |