Pierwszą kobietą, której udział odnotowano na klasycznym dystansie biegu maratońskiego była Angielka Violet Piercy. Jej wynik 3:40:22 z 1926 roku był też pierwszym, aktualnym aż przez 38 lat, rekordem świata. Nie dlatego ażeby rezultat, jaki wówczas uzyskała, był szczególnie wyśrubowany. Tajemnica żywotności jej rekordu jest banalna. Przez wiele lat kobiet nie było po prostu widać na trasach nielicznych zresztą wtedy biegów maratońskich, więc trudno było myśleć o tym rezultacie w kategoriach sportowego wyzwania.
Przełom nastąpił dopiero w latach 60. Biegów maratońskich przybywało, a w nich rzadko, ale widać już było pojedyncze ochotniczki, chcące zmierzyć się z trudami tego dystansu. Rekord Piercy pobiła w 1964 roku inna Angielka - Dale Greig, poprawiając go prawie o kwadrans.
Historia biegów długodystansowych rozpoczęła się w tym samym momencie historii człowieka,
gdy zszedł on z drzewa. dr Phillip Hainz, lekarz Niektórzy organizatorzy maratonów zezwalali kobietom na start w swych biegach, inni kategorycznie się temu sprzeciwiali! Najbardziej zażarte walki (dosłownie) toczyli z kobietami organizatorzy najstarszego w Stanach Zjednoczonych maratonu w Bostonie. W 1966 roku na jego starcie pojawiła się Roberta Gibb. Z uwagi na „zabronioną płeć” nie dopuszczono jej do startu. Pobiegła więc „na dziko”, bez numeru startowego. Jej wynik w debiucie - 3:21:40 dał jej 126. miejsce. „Nie miałam zamiaru biec jako feministka. Wystartowałam, by walczyć z dystansem i ze swoimi na nim słabościami, a nie by konkurować z mężczyznami” - mówiła potem.
Rok później były już dwie chętne: ponownie Gibb, ale także 20-letnia Kathrine Switzer. Roberta pobiegła „jak zwykle” - bez numeru, ale teraz, tuż przed linią mety niemal siłą zmuszono ją do zejścia z trasy! Uzyskałaby 3:27:17. Switzer przechytrzyła zaś organizatorów. Do formularza zgłoszeniowego wpisała „bezpłciowe” K.V. Switzer. W biurze zawodów nie rozpoznano podstępu i biegaczka otrzymała numer startowy. Świadoma „niebezpieczeństw” biegła jednak pod „ochroną” zaprzyjaźnionego, rosłego lekkoatlety specjalizującego się w rzucie młotem. Przydał się! Gdy na drugiej mili sędziowie zorientowali się, że wśród maratończyków biegnie kobieta mająca oficjalny numer startowy, chcieli ją siłą usunąć z trasy. Wtedy na pomoc pośpieszył „ochroniarz” (Tom Miller, który „chronił” Kathy został później jej mężem) i biegnący z nimi inny biegacz.
Dzięki nim, to jeden z nadgorliwych sędziów wylądował w rowie, a Kathy, już nie niepokojona przez organizatorów, ukończyła bieg w czasie 4:20:00. Po tym incydencie, o którym aż huczało w mediach, uwiecznionym na wielu fotografiach powielanych w różnych gazetach, podjęto kroki, by usankcjonować udział kobiet w maratonach. „Chcemy być tylko w porządku wobec istniejących przepisów” - bronili swego stanowiska organizatorzy. „Chcemy mieć prawo do biegania maratonów” - coraz głośniej nawoływały biegające kobiety. Organizatorzy swoje, kobiety swoje. Trwało to kilka lat, więc kolejne starty kobiet w Bostonie: ponownie Roberty Gibb (1968) i Sary Mae Berman (w latach 1969-71), ciągle były nieoficjalne.
Sakramentalnie brzmiące: „Zgadzamy się na starty kobiet w biegach maratońskich” - wyartykułowano ostatecznie w Stanach Zjednoczonych w sierpniu 1971 roku. Pierwszą „oficjalną” zwyciężczynią maratonu rozgrywanego w Stanach Zjednoczonych została więc już we wrześniu Beth Bonner, która wygrała w Nowym Jorku. Nina Kuscsik wiosną 1972 roku wygrała wreszcie „legalnie” w Bostonie. I tak to się zaczęło za Oceanem.
Lotem błyskawicy informacje te docierały do Europy. A tu nie próżnowano. 28 października 1973 roku w niemieckim Waldniel, dzięki zaangażowaniu „ojca” niemieckiego maratonu - Ernsta van Aakena, rozegrano pierwszy międzynarodowy bieg maratoński, w którym wystartowały... same kobiety - 40 zawodniczek z 7 krajów. Wynikiem 2:59:25, będącym rekordem Europy, wygrała późniejsza kilkukrotna rekordzistka świata - Christa Vahlensieck (wówczas Kofferschläger).
To było już coś, ale jednak za mało, by ubiegać się w MKOl o kobiecy maraton olimpijski. Argument był konkretny: konkurencja sportowa może znaleźć się w programie igrzysk olimpijskich, gdy uprawiana jest w co najmniej 25 krajach, na minimum 2 kontynentach. Kobiecy maraton nie spełniał tego wymogu! Inny z argumentów, że maraton szkodzi zdrowiu kobiet, szybko obaliły przedstawiane w mediach wyniki licznych badań medycznych, które wskazywały raczej na dobroczynny, niż zgubny wpływ biegów długodystansowych na organizmy kobiet, które - jakby na złość swym oponentom - zaczęły stopniowo poprawiać osiągane przez siebie wyniki.
W latach 70. rekord świata poprawiono o ponad 20 minut, co było nie lada wyczynem, zważywszy na fakt, że wynikiem poniżej 2:30 nie mogło się wówczas wylegitymować zbyt wielu mężczyzn. Dobre rezultaty osiągane przez kobiety miały przekonać przeciwników ich obecności w tej dyscyplinie sportu, do zmiany swego nastawienia. Wciąż jednak pojawiały się głosy na NIE, typu: „Ten pościg nie będzie trwał wiecznie. W którymś momencie znów zacznie się powiększać różnica między rekordowymi wynikami kobiet i mężczyzn. Oczywiście na niekorzyść kobiet. Jeśli w ciągu ostatnich piętnastu lat postęp lekkoatletyki kobiet był szybszy niż u mężczyzn, wynikało to głównie ze znacznie zaniżonego pułapu ich poprzednich osiągnięć. Nie uważam również, by można było porównywać wyniki osiągane przez obie płci. Dlaczego? Po pierwsze, kobiety mają wyraźnie niższy pułap tlenowy, ich organizm w mniejszym stopniu przyswaja i wykorzystuje tlen atmosferyczny, co wyraźnie ogranicza możliwości długotrwałych wysiłków; po drugie, stosunek aktywnej masy mięśniowej...
Dalszą część artykułu znajdziecie w najnowszej książce Jerzego Skarżyńskiego "Bieg Maratoński"
|