|
| Przeczytano: 346 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Lębork 2003 | Autor: Wojtek Gruszczyński | Data : 2003-06-30 | Do Lęborka wybrałem się po raz szósty, tym razem jakby na zasadzie eksperymentu. Tydzień wcześniej przebiegłem 100 km w Szwajcarii (10:03:40). Jednak nie zagojone jeszcze rany pod pachami po obtarciach przez koszulkę i na lewej stopie (ślad po uwierającym kamyczku), nie zniechęciły mnie do przyjazdu na Kaszuby.
W sobotę w południe po wyczerpującej jeździe melduję się w biurze organizacyjnym. Na przywitanie spotykam na korytarzu otoczonego przez kilku maratończyków dyr. biegu p. Pruszaka, który odpowiada kolegom na pytania jaka trasa, jaki medal, co na punktach żywieniowych itp. Ja od razu przystępuję do wypełnienia zgłoszenia. Po okazaniu dowodu wpłaty zostałem skierowany do lekarza. Wychodzący z gabinetu biegacze skarżą się na zbyt wysokie ciśnienia, wahające się u większości w granicach 140/100. Czyżby szalejący nad Bałtykiem sztorm miał tu jakiś wpływ? Lekko wystraszony siadam na wskazane mi przez młodego sympatycznego lekarza krzesełko. Siostra 'niejednokrotnie przełożona' przystępuje do pomiaru. Wynik 140/90. Nie jest źle, ale mogłoby być lepiej. Ostatnie lata stało na 130/80. Jednak starość nie radość, podobno po pięćdziesiątce ciśnienie wzrasta. Decyzja może biegać. Odbieram nr startowy, a na kwaterę wybieram internat w którym ma być bankiet weselny. Pani z biura informuje mnie, że recepcja chętnych będzie przyjmować od godz. 16:00.
Postanawiam spróbować szczęścia i załatwić kwaterę ciut wcześniej. O godz. 15:00 zjawiam się w internacie tym razem ubrany na czarno i w czarnym rezerwowym kapeluszu. Pani w recepcji zdezorientowana pyta czy Pan z wesela? Odpowiadam tak i że mam robić za drużbę. Pani mówi, to może Pan poczeka w fotelu, bo ja na razie oprócz muzykantów na główną salę mam nikogo nie wpuszczać. Jednak badawczo mi się przygląda i pyta, czy aby czasem nie na Maraton? bo ja sobie Pana przypominam z ub. roku. Zostałem zdemaskowany. Przyznaję się do podstępu i proszę o pokój na trzecim, najwyższym piętrze, aby podczas snu nie słyszeć orkiestry.
Czteroosobowy pokój dzielę z Leonardem Szydłowskim z Radomia (3:07:36) , Łyźnickim z Mszany Dolnej ( 2:47:41) i Politowiczem ze Szczecina (3:26:27). Z moim wynikiem 3:42:20 okazało się byłem na ostatnim miejscu z sali. Jednak przed biegiem koledzy z pokoju nieźle mnie nastraszyli. Stwierdzili, że organizm mój nie zregenerował się jeszcze po Super Maratonie i na pewno straciłem na szybkości i wytrzymałości i mogę się nie zmieścić w limicie.
Zrezygnowany postanowiłem zrobić sobie popołudniową drzemkę. To samo robi Politowicz, z tym , że on jak się położył w ubraniu tak przespał do rana. Wieczorem posłuchałem weselnej muzyki, przygotowałem strój odżywki i aby do rana. Pobudka o godz. 6:00. Jak zwykle na poszczególnych piętrach można spotkać podnieconych biegaczy. Każdy coś załatwia, to gdzieś dzwoni, to zdaje pościel , znosi coś do samochodu., tzw. przed startowa gorączka.
Toaleta nie zajmuje mi wiele czasu. Biorę plecak i na rynek marsz. Pod namiotem gdzie się przebieram spotykam kol. Zembrzuskiego z Elbląga. Proszę go przekazanie Agnieszce Przydział dyplomu Fair Play i nagrodę rzeczową, ufundowaną jej za pomoc starszemu koledze na Maratonie w Dębnie.
Rozgrzewka i na start. Przed strzałem startera Pan Zaręba robi nam zbiorowe zdjęcie i przyrzeka, że będzie w najbliższym Jogingu.
Na starcie około 280 biegaczy. Odliczanie. Pada strzał i ruszamy. Dopiero po kilometrze doganiam Panią "Parasolkę" tak ostro zaczęła. Do 5 km trwa formowanie peletonu. Czołówka go otwiera maruderzy zamykają. Ja po środku. Zaraz po starcie gdzieś od 7km montujemy grupę średniaków , która ma za zadanie przeciwstawić się dokuczliwym podmuchom wiatru. Przynależność zadeklarowali: Olechnowicz - Słupsk, Rzędzicki - Police, Bobrowski - Warka, Kujawiński - Kalisz, Górnowicz - Chojnice , 'pirat' - Markowski z Węgorzewa, Gruszczyński - Bełchatów (autor) - tym razem w barwach rodzinnego miasta Radomska, zawodnik Poznania (prawdopodobnie Grochocki) i nierozpoznany , ale aktywny w początkowej fazie biegu przedstawiciel klubu Buderus.
To był trzon grupy. Jednak w poszczególnych fazach biegu doskakiwali inni, ewentualnie my szczególnie na podbiegach wchłanialiśmy słabnących. Przywództwo grupy przejąłem samodzielnie (trochę egoistycznie), wspierany przez pirata Markowskiego. Ułatwiło mi to moje uczciwe przyznanie się, że z powodu przebiegnięcia tydzień wcześniej 100 km chciałbym w tym Maratonie 'powozić' się trochę w ogonie grupy, więc proszę o wybaczenie, że nie będę mógł dać z siebie więcej niż mnie na to będzie stać.
Po objęciu rządów w grupie z powodu przeciwnego wiatru zarządzam utworzenie wzorem kolarzy wachlarza, inaczej wężyka. Od początku, aż do półmetka cały wąż ciągnie masywnie zbudowany przedstawiciel Kalisza Kujawiński. Nie chce zmian, nie dopuszcza nikogo na czoło. Nawet Pirat z Węgorzewa, który we Wrocławiu uzyskał czas 2:48:23 podporządkowuje się liderowi, a w ogóle całej grupie, godząc się na wynik końcowy gorszy od swoich możliwości - uwaga !!! o 1 godzinę. To się nazywa poświęcenie.
Ja wyjątkowo czuję się dobrze i nie zamierzam robić za czerwoną latarnię grupy. Usadawiamy się z Bobrowskim z Warki za kaliszaninem i rozważamy, czy dogonimy Bułgara Christowa, jeżeli tak to na którym kilometrze, a który niepostrzeżenie przemknął obok nas gdzieś na 5 km. Na trasie sporo kibicujących. Tempo grupy spokojne, i konsekwentnie równe. Jednak zawodnika Buderusa coś korci chyba rozważa pożegnanie nas i pociągnięcie do przodu. Co jakiś czas wychodzi na czoło jednak po kilkuset metrach prowadzenia i przepychanek z Kujawińskim wraca do szyku.
Chyba bada naszą reakcję. My spokojnie. Na jednym ze środkowych podbiegów 'kasujemy' sporo zawodników w tym sympatycznego Zembrzuskiego z Elbląga. Półmetek. Nasz lider Kujawiński stwierdza na tyle było mnie stać. Teraz mamy wiatr z boku proszę o zmianę. Do przodu na ochotnika wyrywa nasz pirat. Z radością wymachuje do dzieci protezą zakończoną hakiem, na co ktoś z końca węża woła 'przestań wywijać tym kikutem bo jeszcze kogoś dziabniesz', czym wzbudził ogólną wesołość. Do 25 km pirat sprawował się bez zarzutu. Trzymał tempo Kujawińskiego. Na pewnym odcinku przyspieszył i Adam z Polic odkrył, że 1 km biegliśmy poniżej 5 minut.
Wąż zaczął pękać. Krótka narada w grupie i pirat dostaje reprymendę. Zostawiamy go jednak na czele, a on postanawia regulować tempo kontrolując oznaczenia na słupkach drogowych i porównywać z zegarkiem. 30 km - ściągamy ze stołów swoje odżywki. Solidarnie dzielimy się czym kto ma.
Grupa się rozsypała. Trzeba z powrotem pozbierać ją do kupy. Robię remanent. Jest manko. Brakuje Kujawińskiego, który dźwigał do połowy ciężar prowadzenia. Przeliczył się z siłami i niepostrzeżenie wycofał do tyłu. Nie widzę też zawodnika z Łodzi , który jakimś trafem pojawił się w pewnym momencie w peletonie. Brakuje też Górnowicza z Chojnic, ale ten zgłaszał wcześniej, że łapią go kurcze i musi stanąć i po rozciągać się, odatkowo postanowił da ć wytchnąć synowi, który asystował mu, jadąc z boku na rowerze. Jednak wąż nie chudnie, bo pojawiło się kilka nowych twarzy. Na dodatek Olechnowicz ze Słupska zdradza sekret. Ma szansę na poprawienie swojego rekordu życiowego. Następna narada. Rzędzicki wcześniej przechwalał się, że jako nauczyciel od jutra jest już na zasłużonej emeryturze.
Pada komenda - jesteś desygnowany do pomocy Zbyszkowi. Jutro masz za to wolne. Pirat zostaje z nami. Adam bierze sobie do serca rozkaz i z kandydatem na rekordzistę odjeżdżają z grupy. Nikt ich nie goni, bo z wyjątkiem pirata pozostali ze mną włącznie, nie mają na to tyle siły. Nawet Grochocki z Poznania przeżywa kryzys. To odstaje od grupy, to ją dochodzi. 35 km - punkt odżywczy. Zapodziała się gdzieś moja buteleczka z isostarem i miodem. Koledzy wypili po dwa kubki napoju i biegną dalej. Odnajduję picie. Jednak strata do grupy znaczna. Pirat z Węgorzewa się ogląda, postanawia na mnie poczekać. To samo robi Bobrowski z Warki. Dość szybko dociągam do nich. Biorą mnie w środek.
W oddali widzimy jak niedoszły rekordzista odrywa się od przyszłego emeryta. Jednak sił starcza mu tylko na 1 km. Adam go dochodzi i na metę wpadają razem dwie minuty przed nami. Odżywa Poznań. Biegnie za nami utrzymując 20 m stratę. Ostatnie trzy km. Przypominam sobie, że zapodział się gdzieś Buderus. Ktoś mówi może stanął za swoją potrzebą. Okazuje się na mecie że przybiegł za nami 15 minut i wylądował w namiocie reanimacyjnym, doprowadzony tam przez pielęgniarkę.
Na ostatnich km grupa powoli się rozsypała. Nauczyciel - emeryt z 'rekordzistą' i Lipowiczem Kąty Wrocławskie już na mecie. Czas na nasz finisz . Zbliżamy się do mety. Najsilniejszy z nas pirat proponuje mnie i Bobrowskiemu - Warka pokojowy finisz. Darek stwierdza Christow dzisiaj jest lepszy. Widzimy już bramę mety. Z piratem poprawiamy kapelusze, bierzemy w środek kolegę z Warki i z rękoma podniesionymi do góry przekraczamy metę i pozujemy oficjalnemu fotoreporterowi. Dostajemy dość liczne brawa od publiczności.
Za linią mety ściskamy się dziękując sobie nawzajem, za wspólne radosne bieganie. Za nami wpadają w krótkich odstępach Grochocki Poznań, łodzianin Igielski, który się niespodziewanie odnalazł oraz Górnowicz Chojnice. Jako kapitan wydaję ostatni rozkaz, czekamy na Kujawińskiego Kalisz. Zawdzięczamy mu przecież wiele. Ciągnął nas przecież do półmetka. 8 minut czekania i jest Cezary. Zaskoczony, że o nim jeszcze pamiętamy. Zachwala medal. Pada komenda - już nie moja, idziemy na piwo. Kartki na posiłek oddajemy miejscowym, biedniejszym dzieciom. Po piwie czas na kąpiel. Wracam do internatu. Tam poprawiny po weselu. Goście weselni proponują kielicha. Gdyby nie powrót do domu samochodem, chyba bym 'golnął' kielicha.
Pod prysznicem miałem czas na przemyślenia. Do czego doszedłem?
Gdyby mi teraz ktoś przed startem zaproponował co wolisz - biegniesz sam i gwarantuję ci wynik 3:15:00, czy wybierasz grupę, ale wtedy masz czas 3:42:20 to bez wątpienia wybiorę to drugie. Może takie coś można będzie powtórzyć w Maratonie Warszawskim. Pojawią się tam pace makerzy , których zadaniem będzie pomóc pokonanie dystansu w tempie na określony wynik. Ustawię się chyba za pace makerem z tabliczką na wynik 3:30:00. Już teraz jestem ciekaw składu tej grupy. Wojtek Gruszczyński - Bełchatów (w Lęborku Radomsko)
|
| | Autor: miniu, 2011-12-30, 15:48 napisał/-a: Właśnie natknąłem się Wojciechu na twój stary arykuł.Cóż za bieganie było parę lat temu, starzy znajomi na których zawsze można było liczyć coś wspaniałego. Ja osobiście czytając twoją przygodę odczywam bardzo mocno co ty podczas tego biegu. Sam miałem przyjemność wielkorotnie to przeżywać nawet z Toba w Zamościu na połówce ze Stefanem ( Szczytno) co później miło wspominaliśmy na ognisku. Tobie udało się opisać to co prawdziwi biegacze z krwi i kości wspaniali amatorzy często przeżywają. Kto nie biegał i nie biega to nigdy nas nie zrozumie jaka jest to frajda dla ducha. Ja zawsze wybieram to drugie rozwiązanie bo o wiele jest przyjemniej ukończyć taki bieg. Oto właśnie w tym wszystkich chodzi. Pozdrawiam ciebie i Jarka z Radomska, który pamiętam jak biegł I raz w Berlonie w 1999roku jechaliśmy razem autobusem z Paskalem. Pozdrawiam i do zobaczenia na trasie "kapeluszniku" | | | Autor: henry, 2011-12-30, 16:57 napisał/-a: Wojtek kiedyś pisał , że już nie biega , więc trudno będzie ci go spotkać. | | | Autor: Henryk W., 2011-12-30, 20:30 napisał/-a: Lębork-tam zaliczyłem swój pierwszy maraton w życiu, 2001 rok. Nie zapomnę jak poprosiłem któregoś z kibiców w wiosce "piić" a on za chwilę dogonił mnie z butelka piwa w ręce-masz pij. Wspominaj Wojtek więcej swoich biegów, lubię to czytać. Dla mnie zawsze byłeś "wielkim biegaczem". | |
|
| |
|