2 marca 2003 po raz 23 rozegrano półmaraton wiązowski. Dla mieszkańców Warszawy i okolic a także dla licznych gości z dalszych części kraju jest to stały element biegowego kalendarza mimo różnych, często subiektywnych ocen organizacyjnej strony imprezy. Jak co roku głównym i bardzo widocznym sponsorem była firma Megal. W biegu na dystansie 21 097 m wzięło udział ponad 400 biegaczy, w tym dwóch niewidomych, kilku niedowidzących i dwóch zawodników poruszających się o kulach. Jednocześnie z biegnącymi w półmaratonie w samo południe wystartowali uczestnicy biegu na 5 km, zgodnie z wieloletnią tradycją. Biegi te poprzedzały wyścigi dzieci i młodzieży na krótszych dystansach.
W tym roku trasa była zupełnie inna niż w poprzednich latach i była to zmiana na plus. Malownicze leśne pagórki szosy lubelskiej, które dwukrotnie pokonywaliśmy w poprzednich latach w towarzystwie żołnierzy zabezpieczających pas dla biegaczy, odeszły w przeszłość. Nowa trasa wyprowadza zawodników z Wiązowny na południowy-zachód przez gościnne wsie, pełne oklaskujących kibiców i punktów odświeżania z ciepłą herbatą. Szczególnie zapadł mi w pamięci doping we wsi Malcanów z powiewającymi wielkimi kolorowymi szalikami i strażacką syreną. Malownicze pagórasy w okolicach półmetka też były, a po nich po własnych śladach wróciliśmy do Wiązowny.
Pogoda całkiem niezła. Pochmurno i mroźno, ale sucho i niezbyt wietrznie. Po wspomnieniach z zeszłego roku i sprzed dwóch lat to kolejna pozytywna nowość. Skorzystałem z uprzejmości Joycat i jej męża i zabrałem się ich samochodem. (Mam nadzieję że nie narobiłem zbyt wielkego zamieszania, Joy, nie znalazłszy po biegu waszego samochodu na parkingu i pojechawszy do Warszawy z kim innym?) Na miejscu byliśmy już dwie godziny przed startem pamiętając sporą kolejkę do weryfikacji w zeszłym roku. Tym razem zupełnie co innego, żadnych spiętrzeń, spokojnie, uprzejmie, szybko i z koszulką w odpowiednim rozmiarze. No elegancko! Tylko opłata jak za maraton...
Nie ma nerwówki, spokojnie można zagadać ze znajomkami z różnych stron Polski. Rozdawane są za darmo (!) kalendarze imrprez biegowych FKB na najbliższy sezon. Dostaję czarny worek, przebieram się i ładuję graty do wora, po czym deponuję je w szatni oznaczone moim numerem startowym. Ile fajnych imprez odpuszcza ten element organizacyjny, bardzo przecież ważny, bo nie każdy biegacz ma do dyspozycji osobistą zamykaną szatnię w postaci samochodu. Przed bazą imprezy mieszczącą się w szkole rozgrywane są biegi dla dzieci, robię młodym kilka zdjęć, spotykam kolejnych znajomych. Powietrze rześkie, jest ładnych parę stopni poniżej zera, ale nastroje wszyscy mają niezłe. Powierzam aparat Grześkowi Woźniakowi, znajomemu Pita, niech cyka biegaczy.
Przed startem okazuje się, że jest nas bardzo dużo, jakieś pięćset osób. Ochroniarze jeszcze nas upychają koło bramy z reklamą Megalu, stoję w ścisku. Wreszcie start i jak na wielkich maratonach parę sekund trzeba odczekać zanim ci z przodu pozwolą biec. Po bokach owacje, my też nakręceni, świetna atmosfera. Dwóch niedowidzących przedziera się do przodu, Sławek Jeżowski pilotuje gorzej widzącego Wieśka Miecha. Z tyłu biegnie jeszcze kilku niedowidzących oraz niewidomi z przewodnikami: Rysiek Sawa z Krakusem (Staszkiem Spólnikiem) a Grzesiek Powałka z Kociembą (Pawłem Kostrzębskim).
Biegnę koło kolegi klubowego Andrzeja Karlaka. Staramy się trzymać Gazeli czyli Ilony Banaszak, także reprezentantki KB Galeria Warszawa. Wyróżnia się z ciżby biegaczy czerwonymi spodniami i rozwianymi pięknymi długimi włosami. Dziewczyna jak marzenie, nie ma głowy w strażackiej lub żołnierskiej czapce na poboczu, która by się za nią nie obejrzała. Tylko śmiga tak, że szybko znika w przodzie. Paweł Zach biega bez numeru z aparatem i robi nam zdjęcia. Tu zagada, tam przystanie, potem bez żadnego wysiłku pomknie do przodu, znowu przystanek na fotkę. Na trzecim kilometrze jest punkt z herbatą, Paweł zaczaił się koło niego. Nie chce mi się jeszcze pić, ale mam ochotę się załapać na zdjęcie. Podbiegami i sięgam po kubek, połowa się na mnie wylewa, resztę wypijam łykając przy okazji sporo powietrza. No i już po paru minutach był efekt – kolka. Ale zdjęcie mam!
Szybki początek zastępuje kilka wolniejszych kilometrów, powoli dochodzę do siebie. Koło zawrotki pozdrawiam najpierw szybszych a potem wolniejszych znajomych. Teren tu trochę pofalowany i leśny, we wsi Lipowa piękny drewniany rzeźbiony przystanek autobusowy. Trasa bardzo ładna. Oznaczenie co pięć kilometrów pozwala stwierdzić, że tempo mam takie sobie. Stabilne, lekko przyspieszające, ale życiówki dziś nie będzie. Doganiam Jarra (Jarka Sara) ale ten nie lubi biegać w duecie i mi odskakuje. Po paru minutach powtarza się sytuacja z Włodkiem Zawalskim. Jest jeszcze trzeci biegacz, wąsaty reprezentant Mety zwany Szczurem. Tę trójkę miałem w niewielkiej odległości przed sobą przez większą część drugiej połowy biegu, dopadłem ich wreszcie koło dwudzistego kilometra, wyprzedziłem. Walkę podejmuje jednak Włodek Zawalski, główny organizator półmaratonu w Bukowej, ostatni kilometr finiszujemy dość ostro ramię w ramię. Coraz szybciej, lodowate powietrze wpada mi do płuc. Widać na asfalcie oznaczenie 400 metrów i po kolejnym łagodnym zakręcie ukazuje nam się z daleka wielka brama mety. Gnamy równo, droga szeroka, nie trzeba nikogo wyprzedzać. Na ostatnich kilkudziesięciu metrach robię sprint i wygrywam. Lej, ogromny złocisty medal, czytnik kodu kreskowego na numerze startowym, ciemno przed oczami, wolno uspokajający się oddech.
Czas 1:41:21. Przybijajam piątkę rywalowi, dziękuję za walkę, Włodek mnie obejmuje. O to chodzi, trzeba walczyć. Ja mam ze dwadzieścia lat mniej i rezerwę na sprint na finiszu.
W szkole, odebrawszy aparat Grześkowi który nacykał mnóstwo zdjęć, odbieram worek z rzeczami i niezbyt śpiesznie się przebieram. Potem suta micha odstana w sporej ale szybko się poruszającej kolejce. Jest kiełbasa, grochówka, pieczywo, herbata. Naród zmachany i przemarźnięty pałaszuje, ludzie zadowoleni, posypały się życiówki jak nigdy o tej porze roku. Tylko sałatka jakoś strasznie chemią nafaszerowana, ale przeżyjemy.
Jest zakończenie, ale ja muszę znaleźć Joycat i jej męża. Chodzę po szkole, nie znajduję, idę na parking a tam samochodu też nie ma. No trudno, trzeba znaleźć kogoś innego. Zabieram się wreszcie do Warszawy z Grzesiem Witkowskim, Wasylem – organizatorem Trzemeszna, Bogdanem Myszkiewiczem który biegł przebrany za wilka i Elą Hirszler. Grzesiek i Ela zrobili dziś życiówki.
Ogólna ocena imprezy bardzo dobra. Organizacja dograna i profesjonalna. Bardzo dużo mundurowych służb porządkowych, chyba aż za dużo, ale nikomu to nie przeszkadzało. Sprawne zapisy i błyskawiczne opracowanie przez przedstawicieli PSB wyników, już po paru godzinach dostępnych w internecie. Mój czas zgadzał się co do sekundy z czasem sędziów. Jak na pół tysiąca ludzi organizatorzy Wiązawny poradzili sobie znakomicie. Mocna kandydatura do certyfikatu Złoty Bieg 2003.
|