Impreza orientacyjna na warszawskim Bemowie rozegrana w sobotę 25 stycznia 2003 okazała się dość kameralna. Organizował ją Piotr Walatek z UWKS WAT a bazą zawodów był ośrodek sportowy tegoż WAT-u. Uczestników imprezy było około dwudziestu a z formą zawodów było trochę zamieszania w zapowiedziach. W warszawskim orientalistycznym internecie (www.gibno.pl) podano, że będzie to bieg liniowy. W papierowym komunikacie jaki dostałem od Sylwestra Przybyły miał to być scorelauf obiektowy. I taki był rzeczywiście, nie było opisów PK ale nie zauważyłem też „fałszywych” PK w pobliżu tych właściwych. Można więc chyba uznać imprezę za scorelauf pełny.
Start masowy nastąpił o 11.00. W poszczególnych trasach należało zaliczyć wszystkie PK w dowolnej kolejności, każdy zawodnik indywidualnie dobierał swą marszrutę więc można było rozpocząć bieg jednocześnie. Wśród startujących jest kilka znajomych twarzy: Paweł Zach, Jacek Gardener z synem, Andrzej Krochmal, Sylwester Przybyła. Najdłuższa trasa E (22 PK) jest najmocniej obsadzona, zdaje się że wystartowało na niej 9 osób.
Teren okazał się dość trudny. Na pierwszy rzut oka mapa jest jakaś taka różowa. Przy bliższym spojrzeniu okazuje się, że prawie połowę mapy zakreskowano na czerwono, oznaczając w ten sposób objęte zakazem wstępu: ogrodzone tereny wojskowe, m.in. strzelnice oraz dwa fragmenty rezerwatu Łosiowe Błota. Te zakreskowane na czerwono obszary tworzyły szachownicę z dostępnymi terenami leśnymi na których rozmieszczone były punkty kontrolne. Jednak nawet formalnie otwarty las okazał się mieć wyjątkowo trudną przebieżność. Porośnięty był gęsto krzewami i zaroślami oraz zasypany całą masą uschniętych i butwiejących gałęzi, miejscami bardzo trudnych do przebycia.
Warunki pogodowe mamy też nieszczególne. Trwa odwilż, jest wilgotno i mgliście, pozostałością po niedawnych obfitych opadach śniegu jest oblodzenie właściwie wszystkich leśnych ścieżek. Zaraz po starcie pokonujemy bramę oddzielającą sportowe tereny przy WAT od lasu, wąskie przejście wypełnia głęboka kałuża. Chlupocze mi więc w butach od samego początku. Początkowo biegnę w towarzystwie Sylwestra Przybyły i dwa pierwsze PK mamy te same. Potem tracę go z oczu. Trochę przeszkadza nam wolno przejeżdżający pociąg przez tory, które musimy przeciąć. Pech, bo tu coś jeździ najwyżej raz na dobę. Teren jest dość podmokły, meliorowany głębokimi rowami, które od czasu do czasu trzeba przeskakiwać. Ze znalezieniem poszczególnych PK nie mam większych kłopotów, ale dotarcie do nich związane jest z omijaniem terenów zamkniętych i przedzieraniem się przez gęstwinę.
Moje nienajnowsze już buty trochę podziurawiłem na imprezie w Górze Kalwarii przed dwoma tygodniami a teraz przedzierając się przez gąszcz gałęzi w pobliżu jednego z punktów kontrolnych nagle zorientowałem się, że palce i przednia część stopy wyszły mi na wierzch przez ogromną dziurę w pokrytej siateczką części buta. No tak, pora już była na nie, miały na liczniku prawie 2000 km. Jakoś włożyłem palce z powrotem, ale co parę minut buty były rozwiązane, bo sznurówki co chwila zaczepiały o jakieś przeszkody. Za którymś razem przestałem je wiązać, tylko wepchnąłem je do butów, żeby się nie majtały. Rasowi orientaliści byli lepiej zabezpieczeni: ich buty wyposażone były w protektory do biegania przełajowego, nie miały podatnych na uszkodzenia wentylacyjnych siateczkowych fragmentów, poza tym górną część buta i dolną spodni dodatkowo zabezpieczały ochraniacze w postaci kawałków materiału opinanych na kostkach. Nie miałem też busoli, ale w terenie orientowałem się jakoś, szczególnie przydawały się ciągnące się przez las wojskowe ogrodzenia z drutem kolczastym.
W najdalej położonym od startu miejscu spotykam biegnącego w przeciwnym kierunku Pawła Zacha, który wybrał mniej więcej odwrotną kolejność zaliczania PK niż ja (ja zgodnie z ruchem wskazówek zegara, on przeciwnie). Same PK wyglądały trochę inaczej niż przed dwoma tygodniami w Górze Kalwarii: lampiony były papierowe, nie miały numeracji a perforatory (kasowniki) zastąpione były świecowymi kredkami, którymi należało zrobić ślad na karcie kontrolnej. Jak potem linijką zmierzyłem na mapie w swoim wariancie przebyłem ponad 12 km, ale nie była to optymalna kolejność.
Są momenty kiedy wcale nie biegnę, szczególnie kiedy szukam punktów kontrolnych w gęstym lesie. Z ostatnimi kilkoma jest już ciężko, zmęczenie ma wpływ na spostrzegawczość i orientację w terenie. Wreszcie po ostatnim PK zasuwam szybko poboczem oblodzonego leśnego duktu i ponownie brnę po kostki w wodzie przez bramę sportowych obiektów WAT-u. Melduję się na mecie z czasem 1:45, chyba ostatni w kategorii. Nie bardzo pomogła mi względna znajomość terenu, bowiem trenując tutaj nigdy nie schodziłem z wyraźnych ścieżek i nigdy nie biegałem w tak ciężkich warunkach pogodowych, a raczej nawierzchniowych.
Ale impreza fajna, tylko trzeba polubić przedzieranie się przez krzaczory i mokradła, kombinowanie czy lepiej ryzykować upadek na oblodzonej ścieżce czy zasuwać slalomem między drzewami, przeskakując co chwila rumowisko gałęzi. I w scorelaufie warto dobrze zaplanować kolejność zalicznia PK, by droga między nimi była jak najkrótsza. Tak, to trochę biegania, trochę szachów i trochę Camel Trophy. Polecam. Tylko czeka mnie zakup nowych butów...
|