Coraz częściej spotykam się z sytuacją, że czytam w biegowych witrynach internetowych teksty, które nie są własnymi słowami wstawiających je tam osób lecz, że tak się wyrażę, cytatami z innych materiałów, często z innych witryn internetowych. Sprawa byłaby karygodna, gdyby dać cudzy artykuł podpisany był naszym nazwiskiem albo w ogóle jakimś innym niż rzeczywistego autora. Jeżeli podajemy skąd wzięliśmy dany tekst lub kto go napisał, to „szkodliwość społeczna” trochę nam maleje, sprawa z karygodnej robi się mocno wątpliwa. Bowiem podanie źródła wcale nie jest równoznaczne z tym, że autor czy witryna, z której dany tekst pochodzi, nie ma nic przeciwko temu, żeby dany tekst skopiować i umieścić w innym miejscu w internecie.
Właściwie teoretycznie z samej natury internetu powinniśmy unikać kopiowania materiałów, bowiem mamy możliwość zrobienia odnośnika, który w przeciwieństwie do mediów papierowych działa błyskawicznie. Kodujemy w języku danej witryny link do materiału na który się powołujemy, a czytelnik może zwykle w ciągu najwyżej kilku sekund połączyć się z witryną źródła informacji. Jeśli ja chcę zwrócić uwagę na jakiś cudzy materiał to w ten sposób zazwyczaj postępuję. Bywa, że nie znamy procedury kodowania linków, wtedy z prawie równą skutecznością elektroniczny odsyłacz możemy zastąpić podaniem adresu internetowego. Jednak umieszczanie w internecie linków do innych witryn nie zawsze uznawane jest za legalne.
Słyszałem o pozwaniu do sądu chyba gdzieś w zachodniej Europie firmy, która specjalizowała się w pewnego rodzaju usługach internetowych. Proponowała internautom przysyłanie im newsletterów z linkami do materiałów z dziedzin, które tych internautów interesują. Jeśli jakiś wielbiciel np. astrologii zgłosił chęć otrzymywania e-maili z linkami do różnego rodzaju horoskopów, to firma przy pomocy wyszukiwarki wynajdywała takowe w ramach najróżniejszych witryn i wysyłała klientowi e-mail z szeregiem linków do iluśtam horoskopów. A klient tylko klikał i już był w horoskopie, nie wnikając nawet w ramach jakiej witryny ten horoskop został umieszczony. Są to tzw. głębokie linki, które łączą nas nie ze stronami głównymi witryn (czego najbardziej życzyliby sobie ich właściciele) lecz z konkretnymi materiałami, do których inaczej czytelnik musiałby się kilkustopniowo dokopywać oglądając w międzyczasie reklamy i inne rzeczy do zapoznania z którymi witryna nas zachęca. Inaczej mówiąc poprzez głęboki link docieramy do jądra tego co nas interesuje, omijając to co sprzedać nam chce właściciel witryny. Używanie głębokich linków uznano wtedy za naruszenie dóbr właścicieli witryn których linki dotyczyły a firmie newsletterowej chyba się nieźle oberwało. Natomiast za formę wszystkich satysfakcjonującą uznano tzw. płytkie linki, czyli odesłanie do strony głównej witryny z zaznaczeniem, że można w niej znaleźć taki to a taki materiał.
Podawanie linku ma też inne mankamenty. W niektórych witrynach związanych z wysokonakładowymi dziennikami (np. gazeta.pl) artykuły funkcjonują pod konkretnymi adresami zaledwie 2-3 dni po umieszczeniu ich tam. Potem, jak w przypadku portalu gazeta.pl, trafiają do archiwum, z którego korzystanie jest odpłatne. Trudno się dziwić, że najbardziej poczytny polski dziennik nie chce robić z internetowej wersji gazety konkurencji dla papierowej, a przy okazji pragnie pewnego refinansowania kosztów funkcjonowania internetowej wersji pisma, z której internauta korzysta przecież na bieżąco za darmo (pomijając koszty połączenia).
Spotkałem się z pewnym sposobem przedłużenia internetowego żywota artykułów z interesującej nas branży poprzez skopiowanie ich treści np. do list dyskusyjnych. No fajnie, ale czy uzyskaliśmy zgodę tego kto artykuł pierwszy opublikował? Wątpię czy gazeta.pl takiej zgody nam by udzieliła w sytuacji, kiedy dostęp do danego artykułu u źródła (w gazetowym archiwum) związany jest z opłatą. Pół biedy gdy jest to lista dyskusyjna do której w jedno z wielu głębiej ukrytych miejsc skopiowano daną treść. Jeśli miejsce to odwiedzane jest przez stosunkowo niewielką grupę osób fascynujących się jakimś zagadnieniem, to portal źródłowy mógłby przymknąć oko na takie naruszenie własności intelektualnej. Sprawa robi się znacznie bardziej groźna, gdy z przekopiowanego tekstu robimy artykuł dostępny bezpośrednio z głównej strony jednego z najbardziej poczytnych serwisów internetowych na temat biegania w Polsce, odwiedzanego przez ładnych kilka setek internautów dziennie. I to w sytuacji gdy administrator witryny właśnie ogłosił, że serwis ma charakter komercyjny, tzn. chce zarabiać na tym, że internauci tu właśnie zapoznają się z interesującymi ich treściami. Tylko patrzeć, jak zapuka do nas właściciel praw do tekstu z żądaniem odszkodowania.
Jak zdążyliście się domyślić mam tu na myśli pewien rodzaj artykułów, a raczej newsów, dość często zamieszczanych w naszym serwisie przez jednego z naszych redakcyjnych kolegów. Nie przeczę, że są to bardzo cenne, gorące informacje które powinny się znaleźć w serwisie biegowym, jednak obawiam się że kopiowanie tekstu nawet z podaniem źródła, któremu nie towarzyszy uzyskanie zgody właściciela praw do niego, to działalność ocierająca się o granicę prawa. A ewentualne sankcje za takie wykroczenie mogą spaść nie na osobę umieszczającą skopiowaną treść lecz na właściciela czy administratora witryny, wszak to on odpowiada za umieszczane w niej treści. To naprawdę stąpanie po kruchym lodzie, tym bardziej kruchym im popularniejszy jest serwis w którym puszczane są kopiowane teksty. Przy tego typu praktykach nieodzowne jest kontaktowanie się z witryną, w której tekst umieszczono po raz pierwszy w celu uzyskania pozwolenia na wykorzystanie (czytaj: kopiowanie) tych materiałów w innej witrynie. Z tym, że jeślibyśmy chcieli wykorzystać dany tekst w celach non-profit to o zgodę byłoby łatwiej, jeśli chcemy go puścić w witrynie komercyjnej, to niewykluczone że pozwolenie uzależnione będzie od pewnej opłaty. Ale kopiowanie informacji bez pytania, wytłumaczone tym że nie publikujemy jakiejś tajemnicy tylko coś co zostało podane do publicznej wiadomości, nie załatwia sprawy.
Sam doświadczyłem sytuacji, kiedy opublikowany przeze mnie w „Maratonach Polskich” tekst zamieszczono w innym publikatorze, a sposób w jaki to zrobiono bardzo mnie dotknął. Po pierwsze nie zapytano mnie o zgodę na taką powtórną publikację, dowiedziałem się o sprawie dopiero kiedy proponowano mi honorarium za tekst. W tej sytuacji go nie przyjąłem, za to zażądałem wyjaśnień. Takowe nie nastąpiły a artykuł w tym innym publikatorze ukazał się. Był podpisany moim nazwiskiem, oryginalny tekst trochę skrócono, trochę przeredagowano, ale najgorsza była końcówka. Ktoś dopisał kilkuzdaniowy akapit na końcu, którego treść była mocno krytyczna wobec kilku moich dobrych znajomych. Te parę zdań było według mnie po prostu niezgodne z prawdą. I wszystko to podpisane było moim imieniem i nazwiskiem. To już był szczyt manipulacji i dość ostro zareagowałem pisemnie
na takie naruszenie dóbr osobistych, szczegóły niech pozostaną tajemnicą moją i redakcji tamtego medium. Niech ten przykład będzie ostrzeżeniem, jak bardzo kopiowanie cudzych tekstów może być nie tylko legalnie wątpliwe ale też bardzo krzywdzące dla autora tekstu a często i dla opisywanych osób. Autor przecież decyduje, w jakim medium chce umieszczać swoje teksty, a kombinowanie z zawartością artykułu bez autoryzacji to już niezłe przegięcie.
Moje powyższe wywody dotyczyły przede wszystkim tekstów. Myślę, że w podobny sposób należy podchodzić do zdjęć, autorskich grafik czy filmów publikowanych w internecie. Formy te łączy fakt, że stosunkowo łatwo można określić ich autora, uznać że są to wytwory jego pracy i jako takie stanowią jego dobra, których wykorzystanie powinno się wiązać z jego zgodą a nawet czasem zarobkiem. Trochę inaczej przedstawia się sprawa z wynikami zawodów, które niektórzy chcą wrzucać do tego samego worka, a których proces powstania znacznie się różni od autorskiej pracy tekściarza, grafika czy fotografa.
Jeżeli w jakimś biegu bierze udział dwustu zawodników, to wydaje mi się, że autorów wyników tych zawodów jest co najmniej dwustu. To uczestnicy przede wszystkim swoim wysiłkiem zdecydowali, że kolejność na mecie jest taka a nie inna i że czasy są takie a nie inne. Sędziowie to rejestrują, ktoś wklepuje to w komputer, ktoś jeszcze inny obrabia to w odpowiednim programie, drukuje lub inaczej podaje do publicznej wiadomości. Na wyniki ma wpływ też sposób poprowadzenia trasy, dokładność pomiaru jej długości, wreszcie organizatorzy jako finansujący to wszystko. Dwustu kilkudziesięciu ludzi, każdy na swój sposób, składa się na to by powstały wyniki biegu. Nie może sobie jeden z nich lub mała grupa uzurpować praw do całości rezultatów. Ważne jest też, by każda z osób zaangażowanych w proces powstawania wyników, m.in. wszyscy zawodnicy, mieli możność zapoznania się z nimi. Dlatego uznano że wyniki z chwilą opublikowania stają się dobrem publicznym, nie obwarowanym ograniczeniami w powielaniu i propagowaniu. Faktem jest, że należy uhonorować podpisem pod nimi osoby, które włożyły największy wysiłek w ich przetworzenie, ale nie powinny one żądać wyłączności na prawa do publikowania wyników.
Te moje rozważania to próba podejścia do sprawy na zdrowy rozsądek, w oparciu o często przykre doświadczenia. Przyznam, że aspekt czysto prawny zagadnienia nie jest mi zbyt bliski, z tego co wiem z literą prawa na ten temat mają dużo więcej do czynienia Admin i Morito i będę wdzięczny za ich opinię na ten temat. No i oczywiście jak do tego podchodzi zaczepiony przeze mnie cytujący kolega. W każdym razie jakoś trzeba te kwestie wyjaśnić, żeby nie okazało się kiedyś, że mądry Polak po szkodzie.