Wojtek G. nazwał mnie dyskutantem defensywnym, mało agresywnym. Postaram się nie dać zamknąć w tej szufladce (no w każdym razie wolę już „cichą wodę”) i trochę sobie ponarzekam na sprawy ogólne, niebiegowe, ale częściowo te narzekania skieruję do przedstawicieli branży z której powody tego mojego niezadowolenia pochodzą, a którzy często goszczą w naszym serwisie.
Mam teraz w domu lazarecik. Po trochę widowiskowym acz niezbyt odpowiedzialnym moim udziale w Żoliborskim Biegu Mikołajkowym jakiś cholerny zaraz zrobił w moim gardle rewolucję, jakiej od dzieciństwa nie pamiętam. Gardło, dawno temu pozbawione migdałków, spuchło mi jak bania i jeszcze jakby ktoś je od środka okręcił drutem kolczastym, 39 stopni, telepie mnie jak diabli, ledwo do domu dojechałem po wizycie u rodziny w Mińsku. Po drodze wydałem ze dwie dychy w nocnej aptece ale na jakieś półśrodki sugerowane przez panią magister: Cholinex, syrop prawoślazowy, krople szałwii do płukania, polopiryna. Jest niedziela, mróz siarczysty, późny wieczór. Jak tu przetrwać do rana, żeby wybrać się nazajutrz do jakiegoś lekarza? No nie da rady, ból jak diabli, trzeba to potraktować jakimś antybiotykiem bo chyba zejdę. Na szczęście firma w której pracuję w swej wspaniałomyślności stawia nam opiekę medyczną w komercyjnej firmie lekarskiej z możliwością wizyt domowych. Jest czterocyfrowy „hotline”, dzwonię, mówię co i jak, oni że oddzwonią, oddzwaniają, lekarz będzie najdalej za godzinę. Fajnie, tylko to gardło i telepka...
Jest, zajeżdża niestarym mercedesem, gustowny garnitur, rolex na ręce, sama elegancja, tylko Anka poczuła że palacz. Coś zagaja, mówi że trzeba mieć nawilżacze powietrza z filtrem antywapiennym bo inaczej całe mieszkanie będzie w białym pyle. Siedzę, potakuję i myślę: „Dobra dobra, tylko mnie pan ulecz z tej anginy czy co to do cholery jest. Byle coś mocnego, ja już sobie nawilżę jak wyzdrowieję”. Facet słucha jakby jednym uchem co mówię o dolegliwościach, zagląda na pięć sekund do mojej jamy gębowej w której leje się mieczami z rozmachem z dziesięciu samurajów i krótko acz ze stuprocentową pewnością kwituje: wirusowe zapalenie gardła. Taki ból, taki żar i wirus? Niewątpliwie! – lekarz rozbudowuje przy okazji różne poboczne wątki, takie jak to żeby nie brać wapna razem z innymi lekami tylko po paru godzinach, bo wapno hamuje działanie innych leków jak śmietanka niwecząca pobudzające działanie kawy. Że przyjmując dużo witaminy C można nabawić się kamicy moczowej, więc trzeba ją brać w postaci „twardych” kapsułek oddających zawartość stopniowo przez osiem godzin - czyli najlepsze jest Cetebe. Że przegrzewanie organizmu jest gorsze od zimna. Potakuję, ledwo kontaktuję, a na recepcie wyrosło całkiem sporo pozycji: cirrus, tantum verde, cetebe, bioaron c, calcium i chyba jeszcze coś, nie pamiętam. Tylko jest jeden malutki problem, skończyły mu się druki zwolnień lekarskich, czy naprawdę to zwolnienie mi jest potrzebne? Owszem, jest potrzebne. No jeśli już muszę mieć to niech podjadę do niego do pracy (na drugim końcu Warszawy) za dwa dni w godzinach tych a tych, a najlepiej niech najpierw przedzwonię dane do firmy, żeby w godzinach wizyt nie tracić czasu na miejscu na wypisywanie, to panie wypiszą, on tylko podpisze i mogę sobie odebrać. Proste, nieprawdaż? Przy pożegnaniu pan doktor nadal czarujący, chodzący savoir-vivre, jest dwudziesta trzecia.
Miałem jeszcze kapsułkę cirrusa w domu po jakichś wcześniejszych przeziębieniach dzieci, łykam. Kładę się, noc koszmarna. Nazajutrz (poniedziałek) wyjątkowo Anka zawiozła małą Zośkę do przedszkola a po powrocie wzięła Szymka i pojechała na planowaną u niego od dłuższego czasu operację podcięcia migdałków w szpitalu dziecięcym. Miała tam z nim zanocować po operacji. Wychodzę po lekarstwa i żeby odebrać córkę z przedszkola, ledwo się ruszam, w aptece kwota mnie niemal przewróciła: 83 złote! Z tego 30 zł za samą witaminę C! Dobrze, że miałem kartę, bo gotowizny tyle nie przewidziałem. Dziecko odebrałem, jakoś dojechałem do domu, pierwszy raz w życiu żałowałem, że nie mam wspomagania kierownicy bo nie miałem siły nią kręcić. Słoneczko już zachodzi, mróz ściska jeszcze bardziej, parenaście stopni, mnie telepie. Jakoś się doczołgujemy, zażywam baterię zakupionych kapsułek ze strasznym bólem przepuszczając je przez gardło i z jeszcze większym popijając. Nie ma mowy o żadnym jedzeniu ani piciu. A trzeba jakąś obiado-kolację małej zrobić. Ta na szczęście wyjątkowo grzecznie ogląda sobie cartoons network w kablówce, może dlatego że Szymka nie ma i nie ma się z kim kłócić. Mierzę temperaturę, jest prawie 40 stopni, podsypiam na siedząco nie mogąc się zmusić do obierania ziemniaków. Wreszcie dzwonię do mojej mamy, choć wiem, że ma teraz dwójkę małych dzieci siostry na głowie. Powiedziała, że za dwie godziny Aśka wraca i jak będzie wolna to da znać. Zaczynam obieranie, każdy ruch palca trwa minutę. W trakcie tej czynności dzwonek domofonu – mama. Zabiera się za jedzenie a ja znowu dzwonię na „hotline”, żeby przyjechał ktoś kto da mi jakieś sensowne leki na moje cholerstwo. Ponownie rytuał oddzwaniania, niedługo będzie pani doktor.
Przyjeżdża, też jest bardzo miła, ale uważnie słucha całej historii, staram się wymienić wszystkie możliwe objawy i położyć nacisk na ból gardła, który jest już nie do zniesienia. Mówię nie swoim głosem, cicho i niewyraźnie. Zresztą sam mój widok jest chyba dość wymowny, jak się ma 40 stopni to się już chyba nieszczególnie wygląda. Pani doktor dochodzi do wniosku, że trzeba dać antybiotyk i to w solidnej dawce. Dwa razy dziennie po 500 mg Bioracefu przez 10 dni, do tego jeszcze Eurespal. I starczy zakupów, połowa stołu jest zawalona medykamentami, jest w czym wybierać jeśli chodzi o leki objawowe. Bierze też wymaz do zrobienia antybiogramu na wypadek gdyby antybiotyk nie był trafiony, sama zadzwoni gdy dostanie wyniki, trzeba tylko zawieźć po przetrzymaniu przez noc w lodówce do laboratorium, ale nie na drugi koniec miasta. Antybiogram podobnie jak i wizyta domowa w ramach wykupionego przez moją firmę pakietu usług medycznych. Samochodu pani doktor nie widziałem.
Mama ściągneła szwagra który wykupił receptę (nie wiem jeszcze ile, też z 80 zł, ale przynajmniej antybiotyk) i zawiózł mamę z Zośką do domu do jutra. Zostaję sam, kolejna ciężka noc ale już zażyłem pierwszą dawkę i zaczynam wierzyć że wyżyję. Rano przyjeżdża Anka z Szymkiem po zabiegu, chyba wszystko z wycinaniem jego migdałków w porządku tylko musi się trzymać ode mnie z daleka. Anka zawozi wymaz do antybiogramu, odbiera Zośkę od babci. Antybiotyk zadziałał, choć nie od razu, po trzech dniach czuję się już jako tako. I pewnie bym tylko pozgrzytał sobie zębami jak różnie mogą się zachowywać lekarze nawet z jednej firmy, gdyby nie fakt że Zośka się rozkasłała i Anka poszła z nią do ośrodka uspołecznionej służby zdrowia. Niestety moja firma stawia opiekę medyczną tylko pracownikowi, jeśli chciałbym rozszerzyć ją na rodzinę musiałbym dopłacić jakieś 200 zł miesięcznie. Nie stać nas,
więc luksus domowych wizyt o każdej porze dotyczy tylko mnie.
Spędziła w kolejce półtorej godziny, pani doktor przyjmowała tylko przez dwie, a kiedy już Anka miała wchodzić, to wepchnął się przed nią facet z marketingu. Jak spytałem po czym poznała, że jest z marketingu to odparła, że nie ma dwóch zdań: bez dziecka, bez karty, garniturek, wredna morda. Przyszedł ubijać z lekarką interes: jak pani będzie przepisywać lek taki a taki to pani odpalimy z tego tyle a tyle, albo pojedzie sobie pani w ciepłe kraje na urlop na nasz koszt, czy coś w tym stylu. Siedział tam pół godziny (25% czasu pracy pani doktor tego dnia w przychodni) a mamy z kaszlącymi na siebie wzajemnie dzieciakami wściekłe czekały pod gabinetem. Jakoś wreszcie Anka z Zośką do pani doktor weszła, ale wróciła do domu nieźle nabuzowana.
Sam kiedyś też oglądałem podobny obrazek. Pomiędzy komercyjną a uspołecznioną służbą zdrowia funkcjonowało do niedawna coś pośredniego: prywatna firma, z której korzystało się bezpłatnie po zgłoszeniu w kasie chorych, że rezygnuje się z rejonowej państwowej przychodni na rzecz usług tejże firmy. Anka z kilkudniowym wyprzedzeniem zapisała się tam na wizytę u lekarza od babskich spraw. Tak sobie ustawiłem zmiany w pracy, żeby mieć wtedy wolne, bo trzeba było zająć się dzieciakami, a jeszcze godzinę po ginekologu umówieni byliśmy gdzie indziej załatwiać jeszcze coś. Jak prywatna firma, to przychodzisz na umówioną godzinę i wchodzisz, tak do tej pory tam bywało. No to przyjechaliśmy we czwórkę, a tu pana doktora nie ma. Anka miała być jego pierwszą pacjentką więc spokojnie czekamy, widać coś mu się obsunęło.
Ano obsunęło, ale prawie godzinę. Wreszcie przed budenek zajeżdża najnowszy chyba, srebrzysty passat. A z niego wysiada James Bond o nienagannej powierzchowności, który okazuje się być oczekiwanym już przez sporą grupkę pań lekarzem. Pan doktor wszedł do gabinetu (żadnego „przepraszam” nie było) a po chwili otworzył drzwi i poprosił nie pierwszą w kolejce Ankę lecz młodą kobietę z kilkoma teczuszkami z nic mi wtedy nie mówiącą nazwą. Nieśmiałe protesty, spieszy nam się, ale chwileczkę... Młoda kobieta znika w gabinecie i siedzi tam dobrze ponad kwadrans, a nam umówiony gdzie indziej termin przepada. Wreszcie młoda wychodzi trzymając swoje teczuszki, ale pan doktor też wychodzi na rozmowę z szefową ośrodka i znika w innej części budynku na dłużej. Kiedy zaczynam awanturować się w recepcji, nie tylko zresztą ja, to recepcjonistka radzi zapukać do gabinetu szefowej firmy na dole. Zszedłem i zapytałem, kiedy pan doktor raczy rozpocząć przyjmowanie i słyszę, że zaraz po rozmowie. To wygarnąłem na temat powagi traktowania swoich obowiązków, że dłużej czekać nie możemy i dziękujemy, ale dziś nie skorzystamy, trzasnęliśmy drzwiami bo przepadła druga sprawa i mało brakowało a srebrzysty passat zapozanałby się z jakąś cegłówką. Jak się potem dopytałem o napis na teczuszkach, to się okazało że to nazwa znanych, ekskluzywnych i nie tanich środków antykoncepcyjnych dla pań. To co, facet nauki u pani pobierał w trakcie godzin przyjęć?
A kiedyś już z rok temu jak też mnie coś zmogło, to ściągnąłem z tej firmy o której na początku pisałem wizytę domową. Przyjechał niezbyt okazały, grubawy, ale małomówny i rzeczowy doktor, z którym już z raz czy dwa miałem doczynienia wcześniej, m.in. wtedy gdy od ręki wypisał mi zaświadczenie o możliwości uczestniczenia w maratonach, podczas gdy dwoje innych lekarzy przed nim odesłało mnie do przychodni sportowej. Tym razem też zapisał co trzeba, wydobrzałem, za dużo nie wydałem na leki. Wyjrzałem przez okno jak wychodził. Wsiadł do cinquecento.
A wracając do ostatniej wizyty, to wkurzyłem się setnie i musiałem gdzieś się wyładować, bo siedzę teraz w domu, łykam antybiotyk i nie bardzo mam co innego do roboty. Są lekarze co leczą i są lekarze-dealerzy, dla których nie jesteś człowiekiem do wyleczenia tylko skórą, z której trzeba wycisnąć kasę w aptece. Jednych od drugich można odróżnić albo dość łatwo (po roleksie, samochodzie i stosunku do swoich podstawowych obowiązków) albo wcale nie, bo zawsze jak jesteś chory to lekarz ci coś wypisuje, a czy ci to jest naprawdę niezbędne nie wiesz, bo medycyny ani farmacji nie kończyłeś. No chyba że kończyłeś?
System działa w trójkącie: koncerny farmaceutyczne-lekarze-apteki. Koncerny wysyłają swych przedstawicieli do lekarzy w godzinach pracy tych drugich, przedstawiciele korumpują część (niestety sporą) lekarzy udziałem w zyskach ze sprzedaży leków uniemożliwiając im w tym czasie pomoc pacjentom. Lekarze którzy na to poszli wciskają leki nie zawsze potrzebne lub droższe odmiany leków pacjentom a średnio ich obchodzi co naprawdę pacjentowi jest bo od wyzdrowienia nie ma prowizji. Pacjenci wierzą lekarzom bo nie mają specjalnego wyboru, sami się na tym zwykle nie znają a na dodatek są właśnie w potrzebie i łatwo im różne rzeczy wmówić. Pacjenci lecą do aptek, które mają wysokie obroty i mogą być właściwie na co drugim rogu. Wszyscy są zadowoleni z wyjątkiem tego gościa z czerwonym nosem w aptece, jak usłyszy ile ma zapłacić.
Wiem że to tylko jedna z twarzy świata lekarzy i farmaceutów, ale ostatnio coraz częściej się ukazująca. Co robić? Na początek proponuję choremu wezwać gościa na wizytę, jak przyjedzie merolem i błyśnie roleksem to wysłuchać cierpliwie co powie, podziękować, pożegnać i podetrzeć się tym co wypisał, a potem wezwać kolejnego, wyglądając przez okno czym nadjedzie...