W życiu każdego redaktora serwisu internetowego przychodzi taka chwila, że udaje się w końcu nadrobić wszelkie zaległości i żadne materiały nie czekają na publikację (Żadne? A kiedy zrobisz aktualizacje działu sylwetki klubu WKB META Lubliniec !!!). Można wtedy spokojnie poświęcić się własnym planom publikacyjnym. Jak pewnie się domyślacie, to właśnie was czeka – czytanie moich “wypocin”. No to zapraszam do lektury ;-)
Jak zapewne zauważyliście, przez cały lipiec serwis był nieczynny. Tak się złożyło, że stałem się szczęśliwym posiadaczem miesięcznego URLOPU ! Niewiele myśląc zapakowałem do bagażnika wszystko co do potrzebne, i pojechałem tam, gdzie cywilizacji jest bardzo mało, a miejscowi twierdzą, że raz to nawet widzieli działający telewizor. Niestety szybko okazało się, że internet jest tam technologią nie tyle tajemniczą, co wręcz nieznaną. Spowodowało to wspomniany na wstępie 30-dniowy zastój w prowadzeniu serwisu...
Mierzyn (tak się nazywała osada wypoczynkowa do której zawitałem – Bory Tucholskie) przywitał mnie załamaniem pogody. Z map wynikało, że w promieniu 15 kilometrów (poza jednym miastem) nie ma żadnych terenów zurbanizowanych. Jak okiem sięgnąć same lasy, jeziora, lasy, bagna, lasy i wzgórza. Słowem – teren polodowcowy. Raj dla biegacza i pieszego turysty. Moja lepsza połowa natychmiast oświadczyła, że w taką pogodę nie da się nic robić. Mi jednak deszcze i chłód nie przeszkadzał – wręcz przeciwnie. Temperatura poniżej 20 stopni pozwalała na bieganie długich treningów bez narażenia się na odwodnienie. Muszę przyznać, że wszystkie czynniki sprzyjały prowadzeniu ciężkiego treningu...
Jestem amatorem wśród amatorów. Tygodniowo biegam dwa, trzy razy. Robię około 40 kilometrów, zdarza się, że mam przerwy nawet po 14 dni między kolejnymi treningami. Brak “zaparcia”, późne godziny powrotu z pracy, zmęczenie dniem i zwykłe lenistwo nie pozwalają mi na regularne bieganie. W tym roku było ze mną o wiele lepiej niż zwykle – udawało mi się trenować regularnie nawet przez 5-6 tygodni. Jednak każdy taki zryw kończył się wcześniej czy później przerwą, a po ciągłym bieganiu we wtorek, czwartek, sobotę i niedzielę czułem się zawsze zmęczony i znużony. Mimo to postanowiłem, że na wczasach będę ostro trenował.
Najbardziej bałem się znużenia. Wielokrotnie przebiegane te same trasy w okolicy Opola już dawno stały się wręcz obrzydliwie monotonne. Znając każdą prostą, każdy zakręt, każdy mostek, drzewo, rzeczkę czy skrzyżowanie, biega się po prostu nudno. Każdy wie, jak zgubny ma to wpływ na morale. Człowiek męczy się, sapie, myśli nie wiadomo o czym i przeskakuje wciąż te same kamienie. SZLAK PO PROSTU MOŻE TRAFIĆ !
Tymczasem na wczasach już pierwszego dnia odżyłem. Podzieliłem sobie okolicę na 4 sektory tak, by każdego tygodnia biegać w innym kierunku. Możliwości powstało tak dużo, że nie udało mi się zaliczyć nawet połowy potencjalnych tras... Szczerze mówiąc, to obawiam się, iż nie potrafię wam opisać tego, co czułem biegając nieznanymi mi leśnymi duktami, krętymi ścieżkami, dolinkami i szczytami wzniesień. Wybierałem ogólny kierunek i biegłem aż do wyczerpania się limitu czasu (dla godzinnego treningu – 30 minut itd.) Czułem wielką swobodę w tym co robię – kiedy zobaczyłem ciekawie wyglądającą dróżkę czy choćby ścieżkę – skręcałem. Gdy zobaczyłem w oddali rzucające mi wyzwanie wzgórze – musiałem je zdobyć choćby na przełaj. Najpiękniejsze były wielokilometrowej długości odcinki wijących się wśród jezior i sadzawek leśnych dróg ukrytych wśród cienia drzew. Wszystko to przy akompaniamencie dźwięków natury, szumu wiatru... Jako że nie miałem zaplanowanej trasy, mogłem dowolnie zatrzymywać się by podziwiać okolicę, kluczyć, nawracać, wszystko to by znaleźć najciekawsze miejsca.
Pierwszego tygodnia przebiegłem 100 kilometrów. A mimo to byłem wypoczęty i pełen chęci do dalszych treningów. Postanowiłem dwa razy w tygodniu biegać po 25-30 kilometrów. Nie było to możliwe po leśnych drogach. Gdybym przebiegł nimi w jedną stronę 12 kilometrów, to przy dziesiątkach zakrętów i rozwidleń z pewnością nie znalazłbym drogi powrotnej. Musiałem przejść na drogi asfaltowe. W okolicy były tylko dwie. Ale o dziwo biegało mi się dalej wspaniale – ruch samochodów szczątkowy, ciekawe okolice, sporo zakrętów. Widziałem zszokowane twarze kierowców – do najbliższej osady było ponad 10 kilometrów, a tu na środku drogi biegnie sobie facet ! Kilku nawet zatrzymało się spytać, czy gdzieś mnie nie podwieźć... Las, las, las – jak za czasów króla świeczka.
Czułem się wolny, czerpałem przyjemność z ruchu jak na początku mojej przygody z bieganiem. Prawie już zapomniałem o tym uczuciu...
Niezastąpionym towarzyszem długich treningów okazał się mój pies. Wierny owczarek niemiecki towarzyszył mi za każdym razem radośnie biegając po wszystkich krzakach i wdrapując się ze mną na mijane wzniesienia. Dodatkową atrakcją były dla niego jeziora, w których jak przystało na wielkiego miłośnika pływania, co chwila znikał w pościgu za szyszkami, patykami, i wszystkim tym co nadawało się do rzucania. Tylko przy najdłuższych treningach ostatnie kilometry pokonywał biegnąc krok za mną z ciężko wywieszonym ze zmęczenia językiem. Jako że psia natura kazała mu biegać wszędzie, i dwa razy szybciej niż jego pan, to kiedy trening miał 20 kilometrów długości, on zapewne przebiegał 40. Ale nawet kiedy robiłem 25 kilometrów, on na drugi dzień głośno domagał się kolejnego “spaceru”...
Czułem jak wykładniczo rośnie mi forma. Mimo że przebiegłem w kolejnym tygodniu 120 kilometrów nadal byłem świeży! Jedno mnie tylko męczyło – nie byłem w stanie się sprawdzić. Najbliższy maraton był dopiero w Gdańsku, w połowie sierpnia, a w okolicy nie było nawet stadionu na którym mógłbym wykonać test na 10 km. Tak więc do dzisiaj nie wiem, ile osiągnąłem podczas tych dwóch tygodni... Szkoda. Czuję, że byłem w życiowej formie – biegałem jak błyskawica – na najwyższych obrotach robiłem 50 minutowe odcinki z prędkością, z jaką wcześniej pokonywałem 10 minutowe interwały. Kończąc dystans miałem wyrównany oddech i w ciągu 5-10 minut całkowicie wypoczywałem. Aż strach pomyśleć jakie mógłbym zrobić rekordy życiowe...
Nie mogę nie wspomnieć o grzybach. Deszcze sprawiły, że ich wysyp był szczególnie dorodny. Przyznam się - dobiegałem do tak dziewiczych rejonów lasu, że grzyby rosły bezpośrednio na ścieżkach. Zatrzymywałem się wtedy i zbierałem. Prawdziwki, czerwoniaki, koźlarki – na inne gatunki nie było już miejsca. Początkowo “obdarowywałem” nimi napotkanych grzybiarzy, później biegałem już z reklamówką, a codzienna dostawa materiału do obierania i suszenia przyprawiała moją kobietę o akty agresji kierowane na moją niewinną osobę. Momentami nie wiedziałem: biegam i przy okazji zbieram grzyby, czy też na odwrót ? Biegając tak od grzyba do grzyba odkryłem metodę treningową, której nazwę znalazłem dopiero później w książce Jana Mulaka – “Legenda Wunderteamu”. Tak zwany bieg na azymut.
Trzeciego tygodnia pogoda ostatecznie się
załamała. Przelotne deszcze przeszły w ulewy, które moczyły mnie w najdalszych miejscach treningu. Złapałem katar, lekkie przeziębienie, trochę temperatury, i tak oto niespodziewanie skończyło się moje prywatne “zgrupowanie”. Mimo że do końca zostało 10 dni, na trening już więcej nie wyszedłem. Zresztą w dwa dni po ostatnim bieganiu skradziono mi buty – schły sobie spokojnie na schodku, a po chwili już ich nie było. Pociesza mnie tylko to, że złodziej nie miał z nich żadnej pociechy – przebiegłem w nich 8 maratonów, bieg 24-godzinny w Zamościu i setki kilometrów treningów. Mam nadzieję, że kiedy je dokładniej zobaczył to zemdlał ;-)
Po powrocie do Opola firma wysłała mnie na szkolenia do Sopotu. Kolejny tydzień bez treningów. Pech trwał - sprawy rodzinne nie pozwoliły mi na start w Gdańsku. Kiedy w końcu zebrałem się w sobie i zacząłem chodzić na treningi, musiałem zaczynać wszystko od nowa. Po formie nie ma już śladu, a monotonia tras biegowych znowu mnie zabija. Dlatego apeluję do was wszystkich: róbcie sobie “zgrupowania”. Choćby przez 4-5 dni. Jeżeli nie możecie, to wsiadajcie ze znajomymi z klubu w samochód i jedźcie 30-50 kilometrów za miasto na trening. Tam, gdzie was jeszcze nie było.
WARTO.