Tradycyjnie już po raz czternasty wybrałem się do Kalisza na Supermaraton “Calisia 2000”
W wyprawie towarzyszyli mi: syn Piotr, oraz koledzy Tomek Jałowski i Grzegorz Miłota.
Jadąc tam byłem przekonany, że przebiegnę setkę bez większych kłopotów. Stary rutyniarz nie da rady? Niemożliwe! Jednak przekonałem się, że dystans stu kilometrów nie da się oszukać. On się rządzi własnymi prawami, co dobitnie przekonałem się na własnej skórze.
Przyjechaliśmy do Kalisza w dobrych humorach około godziny drugiej. Miasto przywitało nas słoneczną pogodą. Udaliśmy się tradycyjnie na obiad do baru dworcowego i spotkał nas zawód – bar był nieczynny. Trochę zawiedzeni udaliśmy się do biura zawodów, mieszczącego w bursie szkolnej, gdzie załatwiliśmy wszystkie formalności związane z dopuszczeniem nas do biegu. Umieszczono nas w pokoju ośmioosobowym. Po godzinnym odpoczynku postanowiliśmy pójść na miasto coś zjeść. Decyzja była bardzo słuszna – “kiszki mi marsza grały” Uzyskując informacje w biurze zawodów o najbliższym miejscu gdzie można zjeść posiłek, ruszyliśmy na miasto. Po krótkim błądzeniu odechneliśmy z ulgą– przed nami był bar “ Nad Schodami”. Proszę się nie dziwić, że rozpisuję się o tym. Zaskoczył mnie fakt istnienia jeszcze barów serwujących trzech posiłków (śniadania, obiadu i kolacji ) w schludnych warunkach, po niskich cenach i na dokładkę czynnych w sobotę. Zdecydowanie humory się nam poprawiły. Wróciliśmy do bursy kupując po drodze owoce na pobliskim bazarze. W pokoju już były wszystkie łóżka zajęte. Tradycyjnie w Kaliszu poznałem nowych kolegów, z którymi miałem przyjemność być zakwaterowany w pokoju.
Oprócz jednego. Przyszedł do pokoju lekko “wstawiony”, a po rozpakowaniu swoich rzeczy przystąpił do dalszej “degustacji”. Widząc nasze zdziwienie, zaczął poruszać się po pokoju “wężykiem”, ze szklanką w ręku, namawiając nas do wspólnego picia. Po krótkiej próbie zorientował się, że nic z nami nie wskóra, usiadł na łóżku i wypił jednym duszkiem zawartość szklanki. Jak biegam już siedemnaście lat, takiego “giganta” nie widziałem. Widać z tego, że w życiu mało widziałem i mam nadzieje, że już nie zobaczę takiego “numeranta”. Kończąc tą kwestie muszę dodać, “gość” był tak pijany, że trzeba było go położyć do łóżka jak małe dziecko. W nocy marudził, co nie którym nie dawał spać, a rano wstał z nami– oczywiście dalej pijany – pojechał ze wszystkimi na start. Liczyliśmy na to, że “gość po przebudzeniu “pójdzie po rozum do głowy” i nie pojedzie na start, lecz sobie pośpi. Jednak uparł się i pojechał, więc tam go wycofano z biegu i zabrano karetką do szpitala.
Po ciekawych dyskusjach na tematy biegowe i nie tylko (opowiadaliśmy sobie kawały z których niektóre nie nadawały się do publikacji ;-))) ) udaliśmy się na kolację ufundowaną prze organizatorów, a następnie na odprawę techniczną. Położyliśmy się spać około godziny jedenastej.
Pobudka godz. 5 . Zaczęło się pakowanie rzeczy, branie toalety, ubieranie i smarowanie nóg smarami rozgrzewającymi. Po zjedzeniu śniadania przygotowanego przez organizatora, udaliśmy się na miejsce na którym miał na nas czekać autobus. Planowany wyjazd na linie startu godz.6:20. I tu niespodzianka, autobusu nie było. Czekamy 10 min. a jeszcze jego nie ma. Zrobiła się mała nerwówka. Organizatorzy widząc, że możemy przyjechać na linię startu na ostatnią chwilę, zaczęli zbierać od nas karteczki uczestnictwa, przyczepione do numerów startowych. Po upływie 20 min. przyjechał autobus i przy eskorcie policji ruszył szybko na start. Przyjechaliśmy na 5min. przed startem. Już nie było czasu na rozgrzewkę. Niektórzy biegacze wskoczyli w pobliskie krzaki za “własną potrzebą”. Później po biegu opowiadali mi humorystyczne związane z tym opowieści – “Wskoczyłem w krzaki i załatwiam “grzecznie” swoja “potrzebę”, a tu naglę słyszę wystrzał startera. Wybiegam szybko na szosę, patrzę - nie widzę już nikogo. Podciągam dobrze spodenki i ruszam w pościg za biegaczami.”
Punktualnie o godz 7 na trasę XIX Supermaratonu “Calisia 2000” ruszyło 93 uczestników tym 2 kobiety. Oprócz ich na trasę biegu o godz 9 wystartowali zawodnicy na wózkach i rolkach. Pogoda była pochmurna z porywistym wiatrem, miejscami czołowym. Temperatura powietrza wynosiła około 10 stopni. Ze startu ruszyliśmy wolno, traktują pierwsze kilometry jako rozgrzewkę. Do 30 km biegniemy spokojnie, nie przeczuwając nadchodzącej prawie katastrofie. Mijając ten dystans syn zaczyna odczuwać bule stawów i odnawia się Mu kontuzja prawej stopy. Mówi – “Muszę przełamać ten kryzys sam”- i przypomina umowę zawartą przed biegiem - “Każdy z nas biegnie na własny rachunek” W tym momencie nic Mu nie mogę pomóc, a swym tempem tylko mogę zaszkodzić. Ruszam więc do przodu. Koło 40 km dogania mnie i biegniemy razem do 45 km, gdzie łapie Go drugi kryzys. Ruszam znów do przodu, odczuwając mocno trudy tej imprezy. Mijając 50 km cieszę się, że już mijam półmetek i wtedy dosięga mnie kryzys połączony z silnymi bólami mięśni. Wychodzi za chmur słońce, lecz dalej wieje porywisty wiatr.
Do 55 km idę i myślę czy dam radę ukończyć bieg. Otrząsam się z przygnębienia i biorę się w garść. Dość tego rozczulania !!! Podrywam się do biegu, jak rany ptak do lotu. Bardzo ciężko to idzie. I w tym momencie podjeżdża do mnie karetka i z niej wygląda syn. Trochę się podłamałem. Zszedł z trasy. Mówi, ze od 45 km do 50 km szedł bardzo wolno i ma duże trudności z biegnięciem, boli Go też wspomniana stopa, więc prawdopodobnie by się nie zmieścił w limicie czasu. Karetką pojedzie na 60 km do Jankowa z kąt zabiorą Go do Kalisz. Pyta się mnie czy dam radę – odpowiadam ze ktoś z nas musi ukończyć ten bieg. Odjeżdża, a ja ruszam do boju w systemie chód - trucht – chód dotarłem do Jankowa. Tam czekał na mnie syn, jeszcze nie pojechał do Kalisza. Na chwilę staję na punkcie żywieniowym. Posilając się ruszam spacerkiem dalej – szkoda czasu na dłuższy postój. Kawałek drogi towarzyszy mi syn. Mówi, ze po masażu i umyciu się wróci na linię mety i będzie czekał na moje ukończenie biegu. Obiecałem Mu – “ na pewno ukończę te dystans, a nie doczekasz się mnie tylko wypadku gdy mnie walec przejedzie – czekaj na mnie, będę na pewno” Tak się rozstaliśmy – On wrócił do karetki, a ja ruszam do przodu wchodząc w wir walki z dystansem. Zacząłem budować się psychicznie. Koniec z pesymizmem według powiedzenia “ nie ma że boli”- obiecałeś, to teraz słowa dotrzymaj !!! Obudziło się we mnie cwaniactwo biegowe. Policzyłem z jakim tempie mam pokonywać poszczególne 10 km. Wyszło mi, że muszę je pokonywać w czasie 1 godz.17 min. Druga zasada to na punktach żywieniowych przebywać maksymalnie jak najkrócej. Brać co trzeba na punkcie i posilając się, maszerować. Zmarnowany czas na punkcie może zadecydować o nie zmieszczeniu się w limicie czasu.
Do 70 km idzie dość dobrze, co podnosi mnie na duchu – czas około 1 godz. 10 min. Czyli jestem do przodu, lecz radość trwa krótko. Przychodzi drugi kryzys i miedzy 70 a 75 km, musze wyłącznie iść, pokonując ten dystans 4
5 min. Czuję się dobrze, lecz mam wrażenie - nogi zamieniły w sztywne kołki. Pomału przechodzi kryzys i docieram do 80 km- czas 1 godz. 20 min. nie jest tak źle, ale przed mną jest jeszcze najgorszy odcinek po pagórkowatym terenie. Idzie z kilometra na kilometr lepiej. Biegnę co raz większe odcinki. Każde poderwanie się do biegu to jeden wielki ból. Zaciskam zęby i biegnę jak najdalej, ile mogę wytrzymać. Jest 90 km. Do upływu 11 godz. pozostało 1,5 godz.
Teraz żebym nawet cały odcinek szedł, to powinien się zmieścić w limicie czasu. Odetchnąłem z ulgą – dotrzymam słowa !!! Czuję, że dostaję napływ nowych sił, a nogi mam mniej sztywne. Więcej biegnę niż idę. Górki pokonuję w systemie – z górki biegiem, a pod nią - chód. Na 97 km doganiam idącego biegacza. Z krótkiej rozmowy dowiaduję się, że bierze udział drugi raz z rzędu w Supermaratonie, lecz za pierwszym razem musiał zejść z trasy. Umawiamy się - do mety biegniemy razem . Ostatni kilometr wiodący uliczkami starówki biegniemy co raz szybciej. W oddali widać Rynek. Jest w końcu upragniona meta !!! Mijamy ją, trzymając się za uniesione ręce. Na mecie wieszają mam medale na szyjach a w pobliżu czeka syn z gratulacjami. Czas 10:41:51
Idziemy do samochodu - bus, który czeka koło Ratusza. Zawozi nas do bursy. W bursie już czekają na mnie koledzy Tomek i Grzegorz. Też ukończyli! Po wykąpaniu się, zjedzeniu obiadu przygotowanego przez organizatorów, udaliśmy się do podstawionego autobusu, który zawiózł nas na uroczyste zakończenie do Hali Sportowej Ośrodka Sportu, Rehabilitacji i Rekreacji. Uroczystość zakończenia rozpoczęła się o godz. 20. wręczeniem nagród w klasyfikacji Mistrzostw Polski, następnie Mistrzostw Polski Weteranów, którym wręczono dyplomy i medale, takie same jak za ukończenie Supermaratonu, tylko z napisem innym z jednej strony. Z bliska są do siebie bardzo podobne. Z szybko zakończonej uroczystości wracamy autobusem do bursy, w której pakujemy się do drogi powrotnej do domu. Godzinę przed odjazdem pociągu idziemy na dworzec. Drogę na dworzec pokonujemy w miarę szybko, co mnie bardzo zaskakuje, gdyż myślałem ze będę się poruszał jak na szczudłach. Wyjechaliśmy z Kalisza o godz. 23:06, a przed nami była cała noc jazdy pociągiem, z połową drogi stojąc na korytarzu i z przesiadkami w Poznaniu i Krzyżu ( ach te schody na peronach!!!). Do domu przyjechaliśmy zmęczeni o godz 6:25 rano.
Nasze wrażenia z XIX Supermaratonu:
pozytywne
bardzo dobre, jak poprzednim roku zabezpieczenie trasy przez policje,
super zaopatrzone punkty żywieniowe co 5 km,
bardzo dobre zabezpieczenie medyczne,
Bardzo serdeczne witanie biegaczy przez mieszkańców ( młodzież ) na punktach żywieniowych,
smaczna kolacja przed i obiad po biegu,
sprawny transport zawodników po biegu do bursy i na zakończenie imprezy,
negatywne
- najbrzydszy medal jaki otrzymałem do tej pory w Kaliszu,
słabe zainteresowanie kibiców na mecie,
mało uroczyście zakończenie Supermaratonu, jak to bywało poprzednich latach.
Podsumowując XIX Supermaraton “ Calisia 2000” wspólnie stwierdziliśmy, że gdzieś zanikła atmosfera tego biegu. Przez wszystkie poprzednie lata Supermaratonowi towarzyszyła, atmosfera wielkiego biegowego święta. Teraz robi się standardowo, zapominając o najważniejszym bohaterze biegu – o biegaczu. Zakończenie odbyło się w hali sportowej, a nie jak przed laty w Ratuszu. Odnieśliśmy wrażenie, że przeprowadzając zakończenie biegu, organizatorzy chcieli mieć je szybko za sobą - odprawa techniczna odbyła się w bardzo małym pomiestrzeniu , w którym zawodnicy ledwo się pomieścili.
Po mimo tego warto jest przyjechać do Kalisza najstarszego miasta w Polsce, żeby spróbować swoich sił z tak morderczym biegiem jakim jest dystans 100 km.
Z redaktorskiego obowiązku informuję, że XIX Supermaraton “Calisia 2000” wygrał Jarosław Janicki ( Energetyk Gryfino ) wyprzedzając Piotra Sękowskiego (WMKS Płońsk) i Tomasza Chawawko (Artech Dąb Dębno). W kategorii kobiet wgrała Alicja Banaszak (Bielsko Biała) pokonując Elżbietę Roman (ULKS “Opal” Kudowa Zdrój)
Mistrzem Polski na 100 km został Jarosław Janicki pokonując Piotra Sękowskiego i Ryszarda Płochockiego (TKKF “Relaks”TSK Nowa)
Autor tego artykułu dystans 100 km pokonał w czasie 10:41:51 na 48 miejscu.
Ukończyło 58 uczestników biegu.
korespondent serwisu “Maratony Polskie”
Krzysztof Grzybowski
e-mail:bigfut@poczta.com.pl