|
| Przeczytano: 806 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Opolska Setka z Hakiem | Autor: Walczewski Michał | Data : 2000-01-01 | Był roku 1995. Maj. Pierwsza połowa maja, a dokładniej 14. Piątek. Tego dnia w Opolu rozgrywał się I cross na orientację "Setka z hakiem" , na dystansie około 100km. Organizatorami był Harcerski Akademicki Krąg Instruktorski "Haki". Start odbywał się w grupkach 2-5 osobowych (jako że nikt nie zdecydował się wyruszyć na taką eskapadę indywidualnie) co 5-10 minut. Pierwsi zawodnicy wystartowali około godziny 18:00.
Reguły "zawodów" były proste. Najpierw organizatorzy podyktowali wszystkim "mniej więcej przebieg trasy" w stylu : "500 metrowa prosta, za stodołą bez dachu ścieżka w las. Około 2 kilometrów lasu, potem polana po prawej i crosem przez młodnik do torów. Wzdłuż nich do wsi" i rozdali kolorowe mapki. Teren zapowiadał się bardzo interesująco - część asfalt, większość jednak to leśne ścieżki i ostępy. Na trasie było rozmieszczonych 10 punktów kontrolnych, na których należało wykonać pewne czynności pomiarowe w celu późniejszego udowodnienia swojego tutaj pobytu. Limit czasu 24 godziny. Pogoda na starcie dobra. Zawodników troszkę ponad 50.
Uzbrojeni w kompasy, odzież przeciwdeszczową, 4 pary skarpetek, 2 pary butów, prowiant i napoje startujemy 18:30 w czwórkę. Michał, Sławek, Paweł i w ostatniej chwili namówiona Klaudia. Początkowo trasa wiedzie przez dobrze znane przedmieścia Opola więc biegniemy, i na pierwszy punkt docieramy pierwsi w wyśmienitych humorach. Jest on ukryty w miejscu wpadania jakiejś rzeki (nie znam jej nazwy) do Odry. Zanim do niego jednak dotrzemy przedzieramy się przez nadrzeczne zarośla i efekcie w dalszą drogę ruszamy nieźle przemoczeni.
Zaczynamy się rozpędzać. To, oraz zbyt wesołe nastroje prowadzi do tego, że mijamy rozgałęzienie drogi i nadkładamy 3 km. Musimy zawrócić. Następuje około 6 km prostej asfaltowej drogi. Zanim docieramy do jej końca zapada już całkowita noc. Skręcamy w las i z niejakim trudem odnajdujemy drogę do drugiego punktu, który jest drewnianą wieżą obserwacyjną. Jedna grupka naszych rywali chcąc uprościć sobie drogę postanowiła iść nie przez las ale jego skrajem. Niestety, nie dość że drzewa przesłaniają im widok i w nocy nie mogą dostrzec wieży, to jeszcze wieczorna rosa strasznie ich moczy. Buty praktycznie nie nadają się do dalszej drogi.
Spożywamy pierwszy posiłek i ruszamy dalej. Las okazuje się tak gęsto poprzecinany przecinkami, że bez kompasu znalezienie drogi do wioski po przeciwnej jego stronie byłoby chyba niemożliwe. Ale nasłuchując szczekania psów idziemy w dobrym kierunku. O 23:30 jesteśmy powtórnie na drodze asfaltowej. Następuję najnudniejszy etap zawodów: 15 km drogi międzymiastowej, aż do rozwidlenia szosy we wsi Krzywy Róg. Zaczyna padać, ale po niecałej godzinie przestaje. Dwa tygodnie wcześniej startowaliśmy w Maratonie Wrocławskim, więc asfalt daje się we znaki naszym kolanom. Ale energii dodaje nam to, że jesteśmy pierwsi. I tu niespodzianka : mapa którą otrzymaliśmy od organizatorów różni się znacznie od rzeczywistości - okazuje się że akurat w okolicach Krzywego Rogu szosa została znacznie przebudowana. Szczęściem orientujemy się szybko w tym wszystkim i jesteśmy we wsi.
Jest to 35 km. 3 punkt. 1:00 w nocy. Niestety Paweł rezygnuje z dalszej drogi ze względu na ostry ból w kolanie. Zostawiamy go na przystanku autobusowym (na którym spędzi 6 godzin oczekując na autobus) a sami w trójkę ruszamy dalej. Zaraz za sklepem monopolowym jest praktycznie niezauważalna ścieżka w las. Z mapy wynika, że czeka nas około 25 km absolutnego lasu. Bez żadnych wiosek, dróg bitych, punktów orientacyjnych. Same ścieżki. Tragedia: wchodząc do lasu wpadam jedną nogą w jakąś dziurę pełną wody. Noga po kostkę cała mokra, łącznie z butem. Nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji i nie zmieniam obuwia. Za błąd ten już niedługo zapłacę straszną cenę. Zmieniamy tylko baterie w latarkach i wchodzimy w las.
Po tych kilku latach nie pamiętam już szczegółów całonocnego błądzenia po lesie. Jedynym punktem orientacyjnym jest dla nas przecinająca las linia kolejowa. Momentami chodzimy prawie po omacku - kończą nam się baterie więc świecimy tylko jedną latarką. Kolejny punkt, który musimy znaleźć jest według mapy słupem kartograficznym. Dochodzimy do miejsca, gdzie powinien się znajdować. Dzika puszcza ! Jak w takich zaroślach odszukać wbity w ziemię nie wiadomo ile lat temu kamień ! Tracimy 40 minut, ale w końcu jest ! Doganiają nas rywale, jednak zanim zorientują się gdzie jest słup my już idziemy w dalszą drogę i muszą go szukać sami.
Po drodze Klaudia, która trzymała się dzielnie do tej pory postanawia przenocować do rana. Zostawiamy ją samą w lesie. Później będziemy mieli z tego powodu wyrzuty sumienia.
Robi się ranek. Gdzieś koło 4 rano kolejny problem - ścieżka, która miała nas wyprowadzić z lasu nagle kończy się ! Młodnik. Co robić ? Rozdzielamy się. Ja idę w jedną stronę, Sławek w drugą i po pięciu minutach zawracamy. Zwiad przynosi rozwiązanie : znalazłem drogę, która biegnie mniej więcej w odpowiednim kierunku. Jeszcze godzina i wychodzimy z lasu. Około 5 robimy krótki odpoczynek. Zmieniamy buty. Teraz dopiero okazuje się jakie konsekwencje poniosę za to że nie zmieniłem obuwia po wpadnięciu w wykrot. Cała stopa jest zawilgotniała i spuchnięta. Skóra się pomarszczyła i zaczyna schodzić. Trudno. Jakoś wytrzymam.
Zmęczenie zaczyna narastać. Na 50 kilometrze zaczynamy mieć problemy, ale jeszcze jest OK. Tylko kolano boli mnie coraz bardziej. Znajdujemy szybko punkt - jest nim stacja kolejowa. Robimy nawrót. Przez dwa kilometry idziemy tą samą trasą co w kierunku stacji. I co widzimy ! Klaudia ! Jest około 3 km za nami ! Ale my znowu zamiast na nią poczekać idziemy dalej. Łotry.
Przez następne kilka godzina błąkamy się po różnych wioskach, dróżkach i polnych ścieżkach. Jedyne co zaczynam pamiętać to ból kolana, ból stopy i kiełbasa kupiona w jakimś zapadłym sklepiku.
Znajdujemy kolejny punkt. Mam dość. Ledwo stoję na nogach. Przechodzimy jeszcze kilka kilometrów i Sławek mówi że nie wie gdzie jesteśmy. Patrzę na mapę, ale nie mam siły nic powiedzieć. Robi mi się ciemno przed oczami. Ale jakimś niewytłumaczalnym sposobem wypatruję znajomo wyglądający (na mapie) układ budynków na tle lasu ! Idziemy prosto przez pastwisko żeby zaoszczędzić drogi i wręcz cudem znajdujemy kolejny punkt. Z późniejszych wyliczeń wynika, że znów nadłożyliśmy ok 5-7 km.!
Analizujemy mapę. Droga proponowana przez organizatorów prowadzi dookoła dużego kompleksu leśnego aż do punktu kontrolnego na 80 kilometrze. Ale gdyby przejść przełajem przez las można by zaoszczędzić jakieś 3 km. Wprawdzie na mapie w tym miejscu widnieją podejrzane mokradła, ale dla nas każdy kilometr jest na wagę złota. Po 20 minutach już wiemy że to był błąd. Całkowite mokradła i zwaliska drzew. Musimy okrążać błota, leśne strumienie i dziury. Ciężki teren straszliwie odczuwa moja noga. I jedna, i druga.
W pewnym momencie na wielkiej polanie pełnej powyrywanych pni drzew prawie wpadam na plecy Sławka ! Otwieram szeroko oczy i widz ę przed sobą małe dziki ! Stoimy osłupiali aż nagle słyszymy głośne hrumkanie. Po tonie głosu orientujemy się, że to musi być coś większego. Boże, nie wiedziałem że mam jeszcze siłę uciekać. W 10 sekund robimy z powrotem 50 metrów. Ale zatrzymujemy się - nie możemy przecież wracać i iść dookoła. Nie mamy na to już siły !
Kilka minut wachania i z kijami w ręku (absolutna głupota) idziemy wolno przed siebie rozglądając się na boki. Wpadam na pomysł żeby dać zwierzętom znać że tu jesteśmy. Może to one uciekną, nie my. Śpiewamy głośno piosenki. Różne.
Po 15 minutach jesteśmy po drugiej stronie polany. Jeszcze mały wysiłek i jesteśmy na następnym punkcie kontrolnym. Jeszcze tylko 20 km.!
Ten punkt jest zorganizowany pod dachem. Organizatorzy dają nam jeść i pić. Odpoczywamy i opatrujemy rany. Czujemy, że ciężko będzie nam wstać. Jednak wcale nie jest tak ciężko. Dowiadujemy się, że przed nami jest jeden zawodnik. Ma około pół godziny przewagi. Początkowe zwątpienie zastępuje mobilizacja - nie po to tyle wycierpiałem, żeby teraz przegrać na końcówce ! Zrywamy się i biegiem okrążamy jezioro Turawskie. Kolejny punkt. 7 latarni co 5 kroków. Piąta mocno przechylona. Pytamy napotkanego wędkarza czy widział kogoś przed nami i jak dawno temu. Nie widział nikogo.
Jednak mobilizacja już nie wystarcza. Sławek zaczyna się prawie zataczać. Mi kolano pulsuje że aż zaciskam zęby. Skóra ze stopy całkiem mi już zeszła. Zakładam ostatnią parę skarpetek. Staram się skoncentrować na czymś innym niż ból. Marszu przez las do Opola praktycznie nie pamiętam. Ciągnąca się nieprawdopodobnie długo ścieżka wśród drzew. Zakręt. Drugi. Kolejny. Za żadnym nie widać końca lasu. W końcu mostek - ostatni punkt kontrolny. Trzeba wymierzyć w stopkach jego długość. Ponieważ Sławek jest jakieś 100 metrów przede mną, każdy mierzy ją sam.
Patrzę - Sławek siada na drodze i czeka na mnie. Kiedy podchodzę on już śpi. Idę dalej oszołomiony, w końcu przychodzi mi jakimś cudem do głowy by go obudzić. Wołam. Wstaje powoli. Bardzo powoli.
Rogatki Opola. Sławek mija mnie i zaczyna truchtać. Ja nie mam siły więc każę mu mnie zostawić i biec. Ostatnie 3 kilometry zajmują mi całą godzinę ! Już nie idę ale powłóczę nogami. Na przystanku podjeżdża autobus. Jedzie w moim kierunku. Ostatkiem sił zmuszam się by do niego nie wsiąść. Ludzie przyglądają mi się w osłupieniu - wyglądam jak koszmar - brudny, spocony, w zniszczonym obuwiu. Dochodzę do budynku w którym jest meta. Nie mam jednak siły wejść po schodach. Siadam. Podchodzą organizatorzy i wnoszą mnie do środka. Zasypiam.
Zawody ukończyło 12 osób z 50 startujących. Jednak z pośród nich 3 osoby zostały zdyskwalifikowane - ominęli niektóre punkty kontrolne - również ten, który szedł przed nami (nie był na połowie punktów a ostatnie 20 km przejechał autobusem). Tak więc dziewięciu. Sławek pierwszy. Ja drugi. A trzeci ? Klaudia !
Czasy są tu nieistotne. Nie mają porównania do biegu na 100 km. Tu trzeba szukać drogi, iść przez pola, błądzić. Sławek zmieścił się w 20 godzinach. mi zabrakło 35 minut (tyle straciłem na ostatnich 3 kilometrach !). Rok pózniej w Kaliszu 100 km zrobiłem w 10 godzin i 49 minut. Ale w Opolu było dwa razy ciężej.
W następnym roku wystartowaliśmy ponownie. Byłem pierwszy. Zmieściliśmy się w 16 godzinach, i obiecaliśmy sobie że nigdy więcej.
W 1997 roku wystartowało trzech naszych kolegów z klubu. Wygrali. I powiedzieli że nigdy więcej.
W 1998 wystartowałem Ja, Sławek i kolega który wygrał w 1997 ! Przyszliśmy pierwsi. Te zawody były jeszcze cięższe od wszystkich poprzednich - temperatura ponad 30 stopni. Obiecaliśmy sobie, że nigdy więcej.
W 1999 roku nie wystartowaliśmy. Zabrakło nam odwagi.
|
| | Autor: Julka, 2008-02-21, 00:01 napisał/-a: Fantastyczna opowieść, mimo że prawdziwa albo właśnie dlatego że tak prawdziwa.
Najlepszy jest koniec "nigdy więcej".
A jednak jest następny...Kapitalne :D | | | Autor: deniro, 2008-02-23, 08:17 napisał/-a: Tez kiedys próbowałem zmierzyć sie z tym dystansem. Niestety moja współtowarzyszka skręciła kostkę i o godz. 3 nad ranem wróciliśmy do Opola pociągiem z Gogolina. Ale impreza przednia...
Ktoś wie, czy jest nadal organizowana, bo próbowałem parę lat temu szukać jakichś informacji i nic... | | | Autor: lopezz, 2008-02-23, 10:57 napisał/-a: co roku sie odbywała:D zajrzyjcie tutaj
http://www.haki.uni.opole.pl/ | | | Autor: lopezz, 2008-02-24, 14:55 napisał/-a: to jak tam?? ktoś szykuje wolny weekend 16-18 maja??? | |
|
| |
|