|
| Przeczytano: 4267/1468509 razy
ARTYKUŁ | | | | |
|
Moja UltraKotlina! | Autor: Dawid Furman | Data : 2023-10-21 |
Kurz i emocje opadły, od Kotliny minęły prawie dwa tygodnie, dlatego na chłodno już mogę wspomnieć jak to wszystko przebiegało. Na początek warto zaznaczyć, że był to mój pierwszy stumilak, a dokładnie 183km z 6555m przewyższeń. Przed tymi zawodami moim najdłuższym przebiegniętym dystansem było 100 km, które zaliczyłem w tym roku dwukrotnie: pierwsza setka w kwietniu na 3xKopa, natomiast druga we wrześniu, miesiąc przed UltraKotliną w Piwnicznej.
Oczywiście bieg miał być przygodą, byle zaliczyć - w końcu dystans przerażający dla kogoś kto dokłada sobie 80 km po przebiegniętej miesiąc wcześniej setce. Z takim nastawieniem jechał rozum, jednak pasji i serca nie da się oszukać - zawsze jest we mnie ta nutka i chęć rywalizacji. Mimo, iż przez większość biegu powtarzałem sobie: “nie chce wiedzieć który jestem, chce tylko zaliczyć ten bieg”, to gdzieś tam w głowie cały czas przebijała się myśl: “a może uda się wskoczyć do pierwszej dyszki?”. A wyczynem byłoby już do pierwszej nagradzanej szóstki.
No i przyszedł ten dzień. Pakuję wszystkie klamory do auta, a jest tego pełny bagażnik. Po drodze słuchając radia zapowiadają, iż w Karkonoszach mają pojawić się pierwsze śniegi… No to super się zapowiada... I tak piątkowym popołudniem melduję się w Szklarskiej Porębie, gdzie pobieram pakiet, a następnie udaję się do hotelu, gdzie mam zamiar pospać kilka godzin przed biegiem. Niestety, jak to zawsze bywa w takich miejscach, nie jest mi dane zmrużyć oka i bynajmniej nie przez stres przedstartowy, ale z powodu innych lokatorów, którzy przybyli w innych zamiarach (%%%)
Tak więc patrzę przez te kilka godzin w sufit. Wstaję o 23:00 żeby wypić kawkę i zjeść rogalika z dżemem i serkiem. Ubieram cały bagaż na siebie, a trochę tego jest. Tym bardziej jak się nie ma suportu, to trzeba wszystko samemu na plecach nieść. Pierwszy przepak czeka mnie dopiero na 73km, więc w plecaku i pasie biodrowym oprócz obowiązkowego wyposażenia mam żele, batoniki, bułki, przekąski ryżowe i kaszkowe oraz pierogi. W sumie plecak ma gdzieś 5 kilo.
Spakowany wychodzę o 23:40 na tamtejszy PKS, gdzie o godz. 00:00 ma nas odebrać autobus i odwieźć na linię startu kilkanaście kilometrów dalej. Po przybyciu na miejsce mamy jeszcze 45 minut do rozpoczęcia biegu. Przez ten czas wszyscy skupieni siedzą w szatni w lokalnej szkole podstawowej. Czuć to napięcie, czasami ktoś próbuje zażartować, ale stres ewidentnie się wyczuwa.
Chwile przed startem zostaje sprawdzony przez organizatora sprzęt obowiązkowy. W końcu stajemy na linii startu, a tam spotykam kolegę, który wita mnie słowami: “co cię naszło, żeby od razu na 180km?”. Nawet nie wiem kiedy, ale chwilę później słyszę odliczanie … ale że już? No i poszło - wszystko puściło, cały stres i przejęcie. Pora zrobić to, po co tu przyjechałem.
Oczywiście wg założeń zacząłem wolno, wedle starego porzekadła, którego się trzymałem: „jeśli sądzisz, że biegniesz wolno, to zwolnij, bo to znaczy, że biegniesz za szybko” i efektem tego było to, że na 70 startujących byłem gdzieś w połowie stawki. Pierwsze kilometry bardzo szybko przelatują i na około 6 km spotykam mojego znajomego Pawła z biegu 3xKopa i razem biegniemy - zawsze to raźniej, a i można do kogoś się odezwać. I tak razem dobiegamy do pierwszego punktu na 14km: Rozdroże Izerskie. Od tego miejsca nasze drogi co chwila schodzą się i rozchodzą, bo ja mocny na podbiegach, a Paweł na zbiegach.
To co nadrobiłem nad nim na podbiegu, to za chwilę straciłem na zbiegu. Bez większych sensacji dobiegam do drugiego punktu na 28km (awans na 19 miejsce), gdzie uzupełniam bidony, a
do tego garść sera i kabanosów na przełamanie smaku, bo ile to można jeść tych słodkich pierogów i żeli. No i od tego miejsca praktycznie do samego końca będę już biegł sam, czasami kogoś wyprzedzając… bo ja wyprzedzić się już nie dam ☺
Wpadam na kolejny punkt usytuowany na 42 km (cały czas nie wiem który jestem, a znowu poszedłem o 4 miejsca w górę i plasuję się w tym momencie na 15 miejscu), ale zanim coś zjem muszę popatrzeć jaki czas, bo to w końcu dystans maratoński. 4:59:00, a więc 5 godzin w maratonie złamane ☺ Tym razem dają coś ciepłego, bo serwują pyszny rosołek z dużą ilością makaronu. Biorę do łapy i idąc zjadam zupę, maczając w niej bułkę z serem. Po tak ciepłym posiłku odżywam, a czeka mnie od razu 8 kilometrowe podejście po kamienistej ścieżce. Gdy
już udało się wbiec/podejść na szczyt, zaczyna świtać i w końcu mogę zdjąć czołówkę.
Cóż za piękne widoki: Karkonosze w całej okazałości.
Jeszcze muszę zaznaczyć, że w tych górach jestem pierwszy raz i nie wiem co mnie czeka. Ale wg mapki ma być zbieg, no to nadrobię to co straciłem na tym trudnym podejściu… taaa… akurat… jak się okazuje, jest to wąski, kamienisty, a do tego śliski trawers i tam jak na szpilkach zbiega się powoli. Na dodatek nie mogę patrzeć w lewo - bo tam istna przepaść! A ja przecież mam lęk wysokości ☺ i tak sobie myślę: “ty głupku, też sobie wybrałeś sport... góry i lęk wysokości. D dobre połączenie”. :)
Ale dalej gnam, bo teraz jeszcze lajtowo, przecież prawdziwe ultra zaczyna się od 70 km, a jak słyszałem na starcie: ten bieg zaczyna się od 100km, więc jeszcze trochę przede mną. Zbliżając się do kolejnego punktu cos mnie zmieliło w brzuchu, byle nie już problemy żołądkowe, ale na szczęście udało się skoczyć szybko w krzaczki, zeby zrobić co trzeba i znowu do przodu, gdzie wpadam przelotem przez punkt na 61km (już pozycja 11) i w biegu zabieram kabanosy i serki.
Mając już 9 godzin w nogach czuję się świetnie, ale powoli robię swoje bez szaleństwa. Bo jak wiadomo, ultra to zawody w jedzeniu i piciu, ale największą rolę moim zdaniem odgrywa głowa. Nie można myślami odlatywać, no i tu niestety na około 10 godzinie zaczynam myśleć o moich córeczkach. Czemu nie jestem teraz przy nich, tylko sam tutaj w tej głuszy? Zbiera mi się na płacz. Bo trzeba wiedzieć, że ultra to w większości samotny bieg i trzeba umieć wytrzymać z sobą i swoimi myślami. Umieć prowadzić z sobą monolog. Bo często pytają mnie: “o czym myślisz przez tyle godzin biegu?”. Większości to przeliczanie i kalkulacje ile jeszcze do mety, jak długo to już trwa, co, gdzie i kiedy zjeść… Byle tylko nie schodzić na tematy, które mogą mnie roztroić.
Np. rodzina.. Wracając do biegu, ogarniam się po kilku takich akcjach i walczę dalej. Bo następny przystanek to przepak, na którym mam przygotowane swoje rzeczy. Od tego momentu po drodze zaczynam wyprzedzać zawodników z krótszych dystansów, którzy startowali w innych miejscach i o innym czasie. Ale zanim jeszcze dotrę do upragnionego przepaku, gdzie czekają mnie pierogi z mięsem, to muszę tylko zbiec… Oj chciałoby się tak powiedzieć, ale ze zbiegiem nie ma to nic wspólnego, ponieważ w niektórych miejscach trzeba wręcz tyłem schodzić po skałach, więc wychodzi na to, że więcej nadrobiłem czasu na podbiegach ☺ W końcu docieram na 73 km (dalej miejsce 11), tam zmieniam skarpetki, ładuję bułki i pierogi w plecak i jak najszybciej opuszczam punkt, jedząc w drodze, żeby nie tracić czasu na koczowanie w punkcie.
Jak to najczęściej bywa, punkty odżywcze położone są w dolinach, więc znowu pod górę. Zbliża się już południe, więc na szlakach pojawia się coraz więcej turystów i jak to bywa w życiu niektórzy z uprzejmości i podziwu robią mi miejsce na przejście oraz dopingują, a niektórzy udają, że nawet nie widzą, nie schodzą z drogi, więc muszę nadrabiać omijając i skacząc obok nich.
Na kolejnym punkcie 84km (już 8 miejsce) zabieram to, co zwykle. Od tego punktu mam trzeci softflask i do niego wlewam colę, którą już do końca będę popijał. Kawałek dalej zaczyna się odzywać kolano. Oby to nie był mój koniec. Przez własna głupotę mogę zakończyć tak szybko bieg. A czemu przez własną? Bo parę dni przed startem była brzydka pogoda, to po długiej przerwie wróciłem na bieżnię mechaniczna i zrobiłem parę przyspieszeń. Po którymś z kolei odezwało się kolano. Mój zaprzyjaźniony fizjoterapeuta pozlepiał mnie, ale ból wrócił i niestety nasilał się. Zaciskam zęby i nic nie jest w stanie mnie zatrzymać - muszę ukończyć ten bieg, w końcu tyle wyrzeczeń i treningów, żeby jakiś głupi ból mnie zatrzymał? Prędzej mi noga odpadnie i dokuśtykam na jednej ☺ A przede mną…
W końcu ten setny kilometr, z czasem 13:24 godziny, czyli teraz dopiero zaczyna się ultra. I tak dwa kilometry dalej wpadam na kolejny punkt w Janowicach (dalej 8 miejsce). Tu serwują znowu ciepły posiłek - tym razem ciepła pomidorówka, którą zjadam w minutę, nalewam sobie kawy do kubeczka i lekkim truchcikiem, popijając, opuszczam punkt. Wolontariusze zdziwieni: „ale że jak? Tak szybko już uciekasz?”. Odpowiadam im zgodnie z prawdą: “szkoda mi czasu, bo do córek mi się spieszy”. Do następnego punktu nic ciekawego się nie wydarzyło (nie licząc jakiegoś psa, który na mnie naskoczył)
Mijam 117 km i dalej nic nie wiedząc, awansowałem na 6 miejsce. W tym miejscu wspomnę jeszcze, że pleców to już nie czuję od dość dawna, bo jednak wszystko muszę tachać sam na plecach (bo suportu brak). Około godz 16:00 zaczyna kropić, a pół godziny później pada już mocny deszcz. Zbliża się kolejna nocka, czas odpalić znowu czołówkę, ale po godzinie już słabnie, więc pora wymienić baterie w zupełnej ciemności, ale na szczęście doganiam kogoś z krótszego dystansu i pomaga mi wymienić baterie.
Niestety, kolejne stracone minuty, bo musiałem zatrzymać się ponownie - mimo wymiany baterii, latarka dalej nie świeciła, ale kolega rozebrał ją jeszcze raz i udało się! Mogę biec dalej, wyżej, szybciej ☺ Wielkie dzięki nieznajomy kolego ☺ No i w końcu drugi upragniony przepak na 129km, gdzie robię najdłuższą przerwę, bo zmieniam wszystko: koszulkę, skarpetki (bez pięt - tak wydarte), buty (okazuje się, że całe boki już rozerwane). Doładowuję jeszcze zegarek, na drogę do łapy ciepła herbatka i lecim dalej, tym razem z górki.
Około 135 km nie mogę już nic jeść ze stałych pokarmów. Czuję straszny głód, ale wszystko co wkładam do ust od razu chce zwrócić. Na szczęście mam jeszcze dużo żeli, które wlewam w siebie, a na punktach jem już tylko pomarańcze i popijam colą. Parę kilometrów dalej doganiam kolegę z mojego dystansu, widać że już bardzo wyczerpanego. Wymieniamy się kilkoma słowami i wyprzedzam go, a na odchodne słyszę za plecami jak krzyczy do mnie: “jesteś teraz piąty!” … Że co? Że ja jestem piąty…?
Jestem w ogóle w dziesiątce? Tego się nie spodziewałem, ale z drugiej strony też nie chciałem wiedzieć, więc takie mieszane uczucia. Bo wiedząc, że jest się piątym, chce się za wszelką cenę dociągnąć do końca tak dobre miejsce, a z drugiej strony jak się nie zna miejsca, powoli można robić swoje. No ale jednak to są zawody, więc postanowiłem za wszelka cenę utrzymać mijesce. Do następnego postoju, również z ciepłym posiłkiem, docieram na dobrej piątej pozycji. Ale tam znowu tylko pomarańcz i ciepła herbatka, bo nic innego nie mogę już włożyć do ust. Od godz 23:00 zrywa się bardzo mocny wiatr i znowu zaczyna lać mocny deszcz, który towarzyszy już do mety. A mi zostało jeszcze 30km. Jest mi już tak zimno, na nogach czuć jak boli każdy jeden mięsień, nie wspominając o wciąż bolącym kolanie.
I jak mantra powtarzam: tak daleko jesteś, nie możesz teraz się poddać, trzeba walczyć do końca, a jedynym moim marzeniem w tym momencie było zrzucić te mokre szmaty z siebie i ubrać się w coś cieplutkiego. Na 157km kolejny punkt, gdzie ładuję tylko softflaski do pełna i czeka mnie bardzo miła niespodzianka, bo jedna z wolontariuszek mnie rozpoznaje i krzyczy „Furman kolega Matuszewskiego”. Wymieniamy jeszcze kilka szybkich miłych zdań i lecę dalej. Biegnąc tak w deszczu i mokradłach nabawiłem się odcisków pod stopami, ale tak lało, wiało i zimno mi było, że szkoda było czasu się zatrzymywać, żeby je przebić. Na szczęście po jakichś kilku kilometrach i strasznym bólu czuję, że pękają i się rozlewają. Chwilę poszczypało, ale kto by tam zwracał na to uwagę jak się ma na liczniku już ponad 160 km i wszystko boli.
Teraz już wyprzedzam coraz więcej ludzi z innych dystansów, ale między nimi dostrzegam kogoś z mojego dystansu, który już ledwo ciągnie nogi i zwraca się do mnie: „widzę że jeszcze masz dużo sił”. Myślę sobie, a i owszem że mam, bo teraz już wiem, że jestem czwarty, a to dodatkowo dodaje mi skrzydeł. No to kolejny punkt na 167km mijam, nawet się już nie zatrzymuję, bo szkoda mi czasu, a tak strasznie zimno, że chcę jak najszybciej już skończyć. Ale organizator końcówkę wyścigu zaplanował… hmmm… co ja się tam na kwiatkowałem na nich, bo ostatnie podejście 5 km w samych bagnach, a sam koniec to wprawdzie zbieg, ale również w bagnach i korzeniach. Fajnie, że chociaż w niektórych miejscach położyli deski.
Ale jest w końcu ostatni zbieg wprost do mety! Co za euforia i radość! Nawet nie wiem skąd mam jeszcze tyle sił, ale gnam jak oszalały, a na mecie mimo
czwartego miejsca czeka na mnie wstęgą finishera przeznaczona tylko dla wygranych (przynajmniej tak mi się wydawało). Fajne ☺
Mój czas to 26:56:29h. Pierwsze co, to pytam gdzie jest mój depozyt z ciepłym ubraniem i gdzie można się przebrać. Na szczęście jest tam cieplutko i milutko. Myję się tam w umywalce, bo pryszniców nie ma ale i to jest ok. Ważne, że już mam ciepłe ciuchy na sobie. Teraz włączył się głód. No chyba na nic lepszego nie można było trafić, bo w tym przybytku można było kupić ciasto i na dodatek mój kochany sernik. Jakieś pół godziny wcześniej nie mogłem nic zjeść, a teraz wciskam ze smakiem sernik☺ Ostatecznie kończę na 4 miejscu Open i 2 w mojej kategorii wiekowej.
Dekoracja jest tego samego dnia o 17:00 - ja przybiegłem o 4:00 rano, więc trochę czasu mam. Jadę do hotelu, gdzie przespałem się jakieś 1,5 godziny i tym samym mogłem odpłacić moim sąsiadom w hotelu za piątkowe hałasy poranną pobudką o 5:00 w momencie jak brałem prysznic. Szybko się wymeldowuję i idę na miasto - coś zjeść,
zrobić małe zakupki pamiątek dla dzieci, a później na dekorację.
Tak na koniec: Wielkie, ale to naprawdę WIELKIE podziękowania dla mojej Żony za tyle cierpliwości i wytrwałości, bo wiem, że nie ma łatwo ze mną, a tym bardziej w okresie przed startem☺ TAK o Tobie też myślałem ☺
|
| | Autor: Przemek Stańczyk, 2023-10-28, 16:10 napisał/-a: Tyś jest prawdziwy dzik :D szacun Bratku :D | |
|
| |
|