Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Admin
Michał Walczewski
Toruń
WKB META LUBLINIEC
MaratonyPolskie.PL TEAM

Ostatnio zalogowany
2024-11-06,18:16
Przeczytano: 792/478151 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Maraton w Indiach - cz.4
Autor: Michał Walczewski
Data : 2020-09-10


Macie czasem kryzysy w podróży? Oto jeden z moich... dopadł mnie piątego dnia pobytu w Indiach. Od samego początku dzień układał się pod górkę, a że startowaliśmy spod podnóży najwyższych gór świata, więc i pod górkę było ostro. Dlatego też ten odcinek podróży po Indiach będzie nieco inny niż poprzednie. Krzywy, porwany, gubiący wątek i kierunek. Kolorowy i szary, niemy i krzykliwy. Ostry, niebezpieczny, śmierdzący i pachnący jednocześnie. Jak to w Indiach.

Wszystko zaczęło się rankiem w Dardżyling. W planie mieliśmy powrót do Siliguri, z którego następnej nocy odjeżdżał nasz pociąg do Kalkuty. O spóźnieniu się więc nie było mowy. Mieliśmy do pokonania 80 km, które dwa dni wcześniej przejechaliśmy koleją wąskotorową. Tym razem jednak, by nie powtarzać trasy, postanowiliśmy pojechać transportem kołowym – jednym z setek prywatnych busów jeżdżących na wszelkich możliwych trasach. Busem planowo zdezelowanym, kolorowym… i pełnym (po sam sufit) lokalnych pasażerów.

Tzw. współdzielony bus nie polega na zapakowaniu do środka określonej liczby pasażerów. Kierowca pakuje wszystkich i wszystko, aż po wspomniany sufit – bez żadnego limitu. Wyznawana zasada brzmi, że zawsze da się upchnąć kolejną osobę. ZAWSZE. Nie była to jednak dla mnie nowość, więc na takie warunki byłem przygotowany. Gorzej z Andrzejem, który przeżywał to po raz pierwszy. Więc to nie ścisk spowodował, że dzień zaczął się parszywie. Zdenerwowało mnie dopiero to, że zamiast miejsca do siedzenia dostałem plastikowe, pęknięte wiadro, a nasze bagaże wylądowały na dachu bez żadnego zabezpieczenia, choćby przywiązania sznurkiem. O sznurek wykłóciliśmy się dopiero po godzinie jazdy na postoju herbatkowym.


Wszystko to jednak jeszcze bym zniósł (wiadro po godzinie pękło, i po prostu siedziałem w kucki na podłodze), ale kierowca okazał się totalnym idiotą. Pier…ym mordercą szos. Pędził swoją rozklekotanym busem sto, sto dwadzieścia na godzinę, na każdym zjeździe (Siliguri leży blisko dwa i pół kilometra niżej niż Dardżyling) wyprzedzając na trzeciego: na zakrętach, na serpentynach górskich, często idąc na czołówki z wielkimi ciężarówkami. Co chwila ocieraliśmy się o tych, którzy wyprzedzali z naprzeciwka. I wiecie: ja wiem, że on tak od malutkiego jeździ, że tak jeżdżą tutaj wszyscy. Ja wiem, że jako człowiek cywilizowany przesadzam… Ale okoliczne przepaście pełne były wraków takich busów którym się nie udało. Widmo śmierci zaglądało nam w oczy przez około trzy godziny. Gdybym miał ze sobą coś do picia, to na końcowym przystanku trzeźwy bym nie wysiadł.

W końcu auto się zepsuło. To co zaoszczędziliśmy na zjazdach poszło w piach. Do tego pasażer siedzący naprzeciwko mnie zwymiotował kolorowo, upewniając mnie w przekonaniu, że mam rację co do oceny umiejętności kierowcy. Pozostała jeszcze tylko awantura o cenę przejazdu, bo właściciel uznał że jako zagraniczni płacimy potrójnie. Nawet wywiązała się z tej okazji awantura pomiędzy nim a innymi pasażerami którzy stanęli w naszej obronie. Pamiętajcie: hindusi są bardzo przyjacielscy, w takiej np. Afryce żaden pasażer się za Wami nie ujmie. Nigdy.


W Siliguri trafiliśmy na jakieś święto, więc żeby kupić coś do jedzenia zeszło nam się dwie godziny marszu. W kurzy, pyle, smrodzie. Znaczy się wiecie, ja to kocham, ale tego dnia miałem kryzys...

Ognia do cysterny dolał hotel. Nie dość, że rejestrowano nas przez godzinę, nie dość że pokój nawet jak na tutejsze standardy był brudny i lepki (czaicie jak wygląda szklanka pozostawiona w piwnicy na pięć lat?), to jeszcze przed północą w holu zaczęto odprawiać jakieś obrzędy. Na bęben, dzwon i trąbę. Bezpośrednio pod naszymi drzwiami. Kto nie wierzy – zapraszam na film.

I byłoby wesoło gdyby nie to, że o trzeciej w nocy mieliśmy pociąg do Kalkuty więc na sen zostało nam tylko kilka godzin. Prawie północ. A tu bębnią, dzwonią, trąbią. Uparcie i z takim oddaniem, jakby chodziło o eliminacje do Eurowizji 2020.

To był podły dzień. I wspaniały jednocześnie. Jak zawsze w Indiach.







Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
42.195
06:48
jaro109
06:18
biegacz54
05:04
Jarek42
04:24
Serce
00:08
przemek300
23:36
Citos
23:23
Namor 13
23:18
necropoleis
23:02
STARTER_Pomiar_Czasu
22:21
lordedward
22:21
maratonek
21:44
kos 88
21:38
Wojciech
21:25
troLek
21:07
jaro kociewie
20:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |