Za oknem szarobura sobota, a ja przy tabliczce czekolady przed sobą :P nadrabiam biegowe kronikopisarstwo. Właśnie zakończyłem swój tzw. sezon. Dwoma lokalnymi startami - po zaproszeniu od kolegi, 1X pobiegłem wraz z nim w Środzie Śląskiej, a trzy tygodnie później wróciłem do Lubina, skąd pochodzę i gdzie - obowiązkowo dobry - występ jest dla mnie sprawą najwyższej wagi :)
Miały te dwa biegi swoje podobieństwa i różnice. Oczywista zbieżność to dystans - te same, lubiane przeze mnie 10km. Diametralna odmienność to z kolei pogoda - Środa była niczym ostatnie mgnienie lata, Lubin zaś chłodny, po deszczowym froncie. Ale widzę też inny ważny element do porównania: w Środzie źle obliczyłem własne siły, w Lubinie udało się wszystko wyważyć, nie zacząłem ani za spokojnie (mój wielokrotny błąd), ani za mocno.
Do Środy Śląskiej za rok powrócę. Organizacyjnie bieg oceniam pozytywnie (dziękuję Pawle za tę propozycję!, a czas z Wami upłynął nam bardzo fajnie). Chcę sobie udowodnić, że kolejnym razem lepiej rozłożę siły, będę czuł że sam rozgrywam ten bieg, a nie tylko walczę przez większość trasy z niedostatkiem sił. No i ponownie będzie to dla mnie przedsmak Lubina :))
ul. Winogronowa, OSiR - śliczne miejsce
Dojechaliśmy z zapasem czasu, podeszliśmy spacerkiem, by odkryć, że przy ładnej pogodzie OSiR Śr. Śl. to urocze miejsce... Wiele zielni, staw z masą ptactwa, spacerowe (tudzież joggingowe) ścieżki. Akurat rozgrywane były dziecięce biegi. Z uśmiechem zauważaliśmy, jak nawet na krótkich odcinkach pojawiają się duże dysproporcje pomiędzy nastolatkami. Mam jednak nadzieje, że każdy z dzieciaków będzie to wspominał dobrze, lubiąc nadal, także w dorosłym życiu sport i ruch ma powietrzu.
Szybko odebrałem numer (123 - że niby całe podium dla mnie?), mogłem również bez ograniczeń sięgnąć po wodę oraz miejscowe jabłka. Sympatyczny jest gratis w takiej, naturalnej postaci. Trochę wysiłku wymagało znalezienie nieoficjalnego depozytu na plecak. Zgodziła się szatnia miejscowego aquaparku. Podreptałem też jedną rundkę wokół jeziorka, lecz mistrzem samodzielnych rozgrzewek nie jestem :) Na szczęście wziąłem później udział w prowadzonej ze sceny przez specjalistkę od fitness (kolejny plus dla orgów).
Wcześniej dołączył do nas Paweł z żoną i synem. Mogliśmy pogadać w okolicznościach innych niż praca :) W wyjątkowo małym stopniu czułem przedstartowy stres. Może dlatego, że miałem tu biec pierwszy raz, w głowie z białą kartkę papieru, zamiast porównań i wyliczeń.
Bieg ukończyły 253 osoby. Nie była to więc znacząca liczba zawodników, lecz przekroczenie wyniku z I edycji, a przy tym, uważam, ilość chętnych w sam raz jak na możliwości organizacyjne. Agnieszka mogła wybrać do fotografowania dogodne miejsce w świetle bramy startowej, a ja swobodnie ustawić się w stawce biegaczy.
I tu chyba trochę przesadziłem :) Gdy ruszyliśmy, dałem się ponieść szybkiemu tempu biegnących wokół mnie. Pewnie zresztą nie ja jeden za ostro zacząłem. Do tego na początek robi się małą (chyba 1.5km) rundkę z nawrotem na start/metę. Na ambicji chciałem więc Adze zaprezentować jaki to już ze mnie biegacz :-))
Biegnę tak dzielnie i mocno, a głos z telefonu w kieszonce podaje mi (dosłyszałem w tym tupocie dziesiątek butów z trudem, lecz bez pudła): 4:04. Ogarnia mnie wielkie zdziwienie, ale myślę sobie: „O jej, a więc jestem już w stanie TAK biegać”. Nie zwalniam. Stawka się rozciąga, ja nadal dzielny, kilometr dalej słyszę: 4:06. Cieszę się nadal, ale już narasta kryzys, przesilenie. Puls pewnie za wysoki (nie mam nic co mierzy, nie wiem), oddech za szybki, za głośny jak na mnie (zawsze jest cichy). Nogom ubywa mocy, magicznie „przybywa” za to kilogramów. Zaczynają się zdarzać przypadki, że ktoś mnie zza pleców przechodzi i powoli zwiększa przewagę. Następny raport z kieszonki spodenek: 4:23.
Już nie mam wątpliwości. Przelicytowywałem.
Nie poddaję się. Za nic nie można się poddać. Mówię sobie: trzymaj, trzymaj choć taki poziom!!, co poczujesz Andrzej że noga skróciła krok lub zwolniła, to następny ruch wykonaj szybciej i dalej. I tak się zaczęła około 3 kilometra moja walka ze samym sobą przez kolejne 7km... :) Wyjątkowo się tego dnia dłużyły.
Wiele uwagi poświęcam opisaniu tego stanu, bo to interesujące uczucie: nie mieć sił i biec nadal nie za sprawą silnych mięśni, ale silnej (mam nadzieję) głowy.
Przeszło mnie na tym dystansie kilka osób (w tym dwie pierwsze dziewczyny - to się zauważa, bo biegnące kobiety są zawsze najgłośniej dopingowane - zresztą bardzo słusznie). Ja minąłem już tylko 3-4 podobnych kryzysowców. Jeden zachowywał się w charakterystyczny sposób. Szarpał. Dwa razy go dochodziłem, zrównywałem się, a on nagle zrywał do przodu. Za trzecim razem poddał się, przeszedł do (chwilowego pewnie) marszu.
Z biegnięcia na oparach energii wynika dla mnie taka refleksja, że bardzo niewiele zapamiętuje się z samej trasy, z dopingu osób przy niej stojących :) Gdy potem spytał mnie Paweł jak podobała mi się Środa, szczerze odpowiedziałem, że z 3/4 drogi nie zapamiętałem nic :-P Ozdobne kostki brukowe lub asfalt pod stopami, to tyle :P Nie odpowiadałem też niestety na doping kibiców (nielicznych, ale bardzo miłych w swych reakcjach). Wręcz przepraszam ich teraz za to! :) Obok przebiegał w tym momencie facet z ponurą miną, stężałą w wysiłku :) Zachowałem w głowie tylko jednego małego kibica :) Stojąc na chodniku uczynił sobie dodatkową rozrywkę z przeliczania ludzi w krótkich spodenkach. Przebiegając usłyszałem więc: „42, 43, ...”. Na mecie zameldowałem się 44.
Końcówka trasy, dzięki przebieganiu na początku tej mini rundki, była już mi znana. To od razu pomaga. Wziąłem sobie za cel najbliższego, biegnącego 20-30 metrów przede mną pana. Widziałem, że to biegacz starszy ode mnie (teraz widzę w wynikach: rocznik 1955 - daj mi Boże taką krzepę w jego wieku!). Więc (niech mi p. Wiesław wybaczy) powiedziałem sobie: „Nie możesz przybiec za kimś starszym niż ty!” W chwilach zmęczenia takie proste, prymitywne motywujące myśli są najskuteczniejsze. Stopniowo rozpędzałem nogi, minąłem go i dalej na zwiększającym się tempie wpadłem na metę.
Na ostatniej prostej mocny jest nawet ten kto męczył się na trasie
Dla każdego biegacza finisze to taka wisienka na torcie (nie chcę być wtórny z „truskawką” ;) Zawsze mocnym akcentem kończyłem trening na wałach nad Odrą, nadal tak robię na trasie nad Widawą. Co prawda w takich chwilach nigdy nie pamiętam by zerknąć na stoper, nieprzytomne oczy nie dostrzegają też zegara przy mecie, ale i tak szarpię się z trasą o każdą urwaną sekundę :)
Dopiero minutę później, ochłonąwszy, zerknąłem na rękę. Szybko też przyszedł smsm z wynikiem. 43:27 netto. Taki nowy rekord-nierekord. Wiosną w Bystrzycy po dziurawym szutrze pobiegłem jeszcze lepiej (43:11), ale tam doszły mnie słuchy od posiadaczy dokładnej elektroniki, że trasa była nieco przykrótka. No nieznośne jest takie tkwienie w rozdwojeniu! ;) Nie miałem wyboru - w Lubinie musiałem zunifikować swoją życiówkę!! :))
Z pewnością wyczytacie tę myśl z mojej twarzy ;) “W Lubinie pobiegnij mądrzej”
Ale na razie jeszcze schłem szybko na słońcu z potu wylanego w Środzie. Wraz z Agnieszką sfotografowałem kończącego bieg Pawła (poprawił się o 2 minuty). W pełnym składzie, to jest w piątkę, przysiedliśmy na krawężniku, gryząc te pyszne jabłka oraz dzieląc się wrażeniami. Koło nas był punkt medyczny, a w nim ekipa karetki udzielała pomocy jednemu z biegaczy. To widok wywołujący niepokój. Przeszliśmy do kolejki po gorący posiłek. Na powietrzu smakował wybornie.
Bieganie to rozrywka rodzinna
Za Środy wywiozłem cenną sportową lekcją w głowie i jeszcze na kilkanaście dni wróciłem do treningowego biegania. Wieczorami zmrok zapada już bardzo szybko. Biega się w całkowitych ciemnościach (poza lampką czołówką) i czasami w deszczu, ale myśl: „Jeszcze tylko porządnie przygotuj się do Barbórki i koniec!”, mocno mnie motywowała.
Niedziela 22 października, późny w tym roku termin lubińskiego biegu, nie odbiegała od dni poprzednich: od nocy padało. W autobusie zorientowałem się, ze nie założyłem zegarka. Z tą świadomością poczułem że będę biegł „goły” (mocno utrwaliłem sobie ten nawyk, że towarzyszy mi na ręku). Pocieszałem się, że i tak jest niczym ozdoba, mało kiedy pamiętam by spojrzeć na niego na półmetku, tym bardziej za metą.
Na szczęście deszcz ustawał, a my spacerowym krokiem przez Lubin podeszliśmy do okazałej hali RCS.
Ponownie bezproblemowo, czyli stojąc w minimalnej kolejce odebrałem pakiet. Przeszliśmy na znane nam z poprzednich lat schody, gdzie zdjąłem wierzchnie ubrania, a Agnieszka przypięła mi strażacki numer 998. Znalazłem sobie kąt by w tej gwarnej, ciepłej hali porozciągać się trochę. Większość biegaczy do ostatniej chwili odwlekała wyjście na zewnątrz, choć już nie padało. Zdecydowałem się pobiec bez czapeczki oraz bez komina, który założyłem w ubiegłym roku przy podobnych warunkach. Tym bardziej nie wchodziły u mnie w grę żadna góra z długim rękawem, ani spodnie z nogawkami - na niespełna godzinny bieg, intensywnym tempem nie sensu się tak chronić.
Ostatnie 20-30 minut upłynęło nam w towarzystwie Tomka wraz z kibicującą mu żoną i dziećmi, oraz Ani i Kuby - bez wątpienia najszybszej reprezentacji wrocławskiego Psiego Pola na biegowych imprezach :) Tomka natomiast, który Lubin znał dotąd pobieżnie z perspektywy kierowcy, zdążyłem uprzedzić, że niedługo po starcie dobiegniemy do nawrotu w prawo na którym zakorkujemy się wszyscy wzajemnie i jeszcze przez prawie kilometr będzie biegł w ścisku.
Wreszcie wyszliśmy na zewnątrz. Agnieszka ma wypraktykowane z poprzednich lat miejsce na stadionie, gdzie z wrodzonym urokiem osobistym wkręca się, by zrobić ładne zdjęcia. Tam znajduję ją po biegu. Nie musieliśmy mówić sobie wiele słów - wiem, że z całego serca życzyła mi powodzenia.
Z Tomkiem uścisnęliśmy sobie dłonie już na bieżni, w gęstym tłumie biegaczy. Wcześniej przebijaliśmy się chwilę w kierunku czoła. Ja zdecydowałem się przepchać kilka metrów dalej, lecz i tak końcowa różnica brutto-netto (20 sekund) pokazuje, że startowałem ze środka stawki.
Tę trasę znam perfekcyjnie... :) Teren górniczej szkoły gdzie uczył tata, okolice mojego liceum, wreszcie sam obiekt RCS, postawiony tam gdzie dawniej stały stare piłkarskie szatnie. Wiele, odległych już wspomnień.
Za naszymi plecami blokowisko mojego osiedla Przylesie
Teraz jednak wyparłem z głowy to wszystko. Przebiegłem te 10km w skupieniu jeszcze większym niż zwykle i jakie chciałbym osiągać za każdym razem. Praktycznie nie mam co opisywać z tego biegu... :-P Nic podpatrzonego, nic podsłuchanego, żadnych ciekawostek :P Wzrok prawie cały czas utkwiony w plecy tych przede mną, myśli zorientowane wokół jednego zagadnienia: „Czy jest wystarczająco szybko?, czy moje tempo nie spada?”. Znów wsłuchiwałem się w telefon z Endomondo w dolnej partii pleców ;) Grupa biegaczy wokół, nawet milcząca, pewien hałas czyni, nie zawsze więc dosłyszałem komunikat, ale te wychwycone oscylowały w zakresie 4:25-4:15, a i ja po sobie czułem, że nie zwalniam, nie osiągnąłem punktu krytycznego ze Środy Śląskiej.
Dobrze dobierałem też kierunki na jezdni. Przede wszystkim osławiony 180-stopniowy nawrót do wąskiego gardła ulicy Budziszyńskiej obiegłem szybkim krokiem od maksymalnej zewnętrznej, gdy inni tłoczyli się, próbowali skracać przez trawę, pomiędzy autami. Potem nadal tak wybierałem strony jezdni by na kolejnych zakrętach nie przyblokować się, nie stracić rytmu. Stopniowo też przesuwałem się w górę stawki. Są to (miłe :) chwile, a zarazem tak chcesz kogoś minąć, aby nie sprowokować go do „walki”, do rewanżu że za chwilę zbierze się w sobie by ciebie wyprzedzić. Ale to rzadkie sytuacje, większość słusznie biegnie tylko własnym tempem.
Szeroka droga fragmentem miejskiej obwodnicy minęła mi szybko. U jej początku z uśmiechem dostrzegłem się z Piotrem, moim bratem. Przeszedł potem na stadion, gdzie zdążył nawet na finisz czołówki, a już za linią mety odszukał mnie ponownie :) Jego żona i syn również zauważyli mnie w innym miejscu trasy - podobno byłem właśnie mocno skupiony :) Wojtek, za rok zobacz koniecznie jak walczę na ostatnich metrach!! ;-)
Pod kładką na ul. Hutniczej, za punktem pomiaru czasu, ponownie zrezygnowałem z sięgania po kubek wody. Myślę że bardziej bałbym się zachłyśnięcia niż odwodnienia przy takiej pogodzie i znów szkoda mi było gubić własny rytm. Na podbiegach aleją Kaczyńskich dostrzegłem z kolei Rodziców :-) Po raz pierwszy dali się namówić na zobaczenie biegowej imprezy. Podobno zostali przy trasie aż po ostatniego dreptacza :) Ja machałem do nich dłonią już, bez mała, 100 metrów wcześniej, mijając powiedziałem „Dziękuję”.
Dalej robiłem swoje. Czasami minąłem jeszcze kogoś przed sobą, ale już było o to trudno - wokół biegli ludzie o podobnych jak ja możliwościach. Dosyć szczególne było dla mnie rozpoczęcie długiej prostej ul. Sikorskiego (to już prawie 8. kilometr). Na treningach, też koło 8. kilometra mojej trasy, często wyobrażałem sobie motywacyjnie, że właśnie biegnę w Lubinie ten odcinek, koło sądu, galerii handlowej i dalej ku mecie. Więc przywołałem to teraz w głowie, łatwiej mi było wciąż trzymać dobre tempo.
Ja skupiony, Czerwona Koszulka już się czai
Końcowe obieganie parkingu i hali RCS nie zaskoczyło mnie, znam to sprzed roku. Tu już kątem oka widzisz, że wszyscy przyspieszają, sięgają po ostatnie rezerwy, robisz to samo. Ostatnie prawie pełne 400 metrów bieżni jest bardzo fajnym pomysłem. Nie jestem jeszcze fizycznie w stanie zaryzykować tak długiego finiszu, zwłaszcza że musiałbym walczyć po zewnętrznej. Wystrzeliłem na wyjściu na ostatnią prostą. W głowie pojawia się uderzenie adrenaliny - biegłbyś nawet z urwaną nogą ;) Ścigałem chłopaka w czerwonej koszulce, który także zerwał do przodu. Nie zdążyłem go minąć, przeszkodziła... meta :-P Wiem, że bym to zrobił :P , serio. Czułem że mogę jeszcze w amoku przyspieszać następne 50 metrów.
998 biegnie do pożaru
Złapali mnie niemal w ręce parę metrów za linią mety. Medal na szyję, butelka wody w dłoń, to wszystko z mojej strony mechaniczne, dopiero wracała mi świadomość ;) Zaraz potem zauważyłem znajomego poznanego przez zdjęcia Agi z Biegu Niezłomnych - Łukasz biega świetnie (39 minut!). Świeżo umęczony zamieniłem kilka zdań i ustawiłem do wspólnej fotki z jego kumplami.
A już za chwilę znalazł mnie Piotr :-) I z nim dzieliłem się pierwszymi wrażeniami (oczywiście pytając: „A widziałeś mój finisz?, jeszcze trochę i bym ich miał!!” :)) Obaj przeszliśmy do Agi. Ustawiona w miejscu w którym nikt nie wchodził w kadr, kolejny raz łapała świetne ujęcia.
We troje, w tym chaosie setek zmęczonych-szczęśliwych ludzi, jaki panuje za linią mety, przebiliśmy się do hali sportowej. Tam pobrałem depozyt i przebierając się (dopiero wtedy, nie wcześniej) pomyślałem: „Jaki mam wynik?!”. Odpowiedź czekała już w systemowym smesie: 42:53 netto. Jezu, 42-ka z przodu... Przed startem pisałem Markowi (drugiemu z braci), że zejście poniżej 43 minut było by moim marzeniem, wynikiem do którego tylko zbliżałem się na najszybszych treningach. Tej niedzieli - dałem radę!, minutę i trzy sekundy szybciej niż przed rokiem, gdy również byłem z siebie taki dumny :-P I wtedy i teraz kontrolnie pytam siebie, czy mogłem coś zrobić lepiej, na etapie przygotowań oraz samego biegu, z ulgą nie znajdując błędów. Gdybym tylko mógł mieć na to wpływ, chciałbym spać lepiej przedstartowej nocy, ale na to nie można nic poradzić.
W dobrych nastojach (a ja wręcz w skowronkach) wróciliśmy jeszcze na płytę boiska, aby chwilę porozmawiać z naszymi znajomymi. Nie ustawiałem się już w długiej kolejce do gorącego posiłku, spacerowym krokiem skierowaliśmy się na Stary Lubin.
Wśród 1620 osób na mecie (tu również nowy frekwencyjny rekord biegu), 237 wynik. Cieszy również to (choć życiówka najbardziej). I tylko wielka serdeczna prośba do organizatorów i firmy SuperSport: generujcie wyniki według czasów netto.... To standard na wszystkich większych biegach i jedyny sprawiedliwy sposób ich prezentacji. Patrzę w te czasy generalki i widzę przed sobą 10 osób z gorszym wynikiem, a za sobą 3 z lepszym. Nie powinno to tak wyglądać :-(
Bilans „sezonu” i plany na nowy. Gdzie w 2017 powróciłem na start, tam byłem w stanie się poprawić. Wiem, wszystko zależy od punktu wyjścia, pewnie zacząłem od nisko zawieszonej poprzeczki :) i jeszcze mały zapas do granicy moich możliwości istnieje. Równie ważne (i z tego wynika progres), że regularnie jak nigdy wcześniej od marca do października biegam swoją treningową dziesiątkę. Trasa jest wyjątkowo spokojna, żadnych krzyżówek z ruchem samochodowym (nie licząc wyjazdu z ul. Zielnej). Tylko ja, pasek betonowej ścieżki nad Widawą, za dnia spacerowicze i rowerzyści, po zmroku czasami lis lub sarna (no i niestety bywa że pod butami ślimaki lub żabka...).
W przyszłym roku chciałbym wrócić na każdą z tegorocznych dziesiątek: Bystrzycę, Gródek, Sobótkę, Środę i Lubin. Chciałbym też upatrzyć sobie jakiś bieg na tym dystansie w Niemczech (Drezno?), abyśmy mogli wybrać się na taką turystyczno-sportową wycieczkę. W roli fototurystów chcielibyśmy też zobaczyć maraton we Wiedniu (22.04.) lub w Pradze (6.05). Ja sam nie pobiegnę natomiast w żadnej z dwóch sztandarowych miejscowych imprez, nocnym półmaratonie i wrześniowym maratonie. Tego mi na razie wystarczy.
Mam za to inne marzenie dotyczące Wrocławia. Wśród kolegów i koleżanek w pracy zebrać ekipę na charytatywny Bieg Firmowy, sztafetę 5x 5km. W ubiegłym roku pobiegło ponad 1100 zespołów, nie do wiary! Mielibyśmy świetną zabawę! :) bez względu na wynik.
I jeszcze dwa marzenia sprzętowe. Koniecznie po nowym roku kupić nowe buty. Te tanie i lekkie Kalenji posłużyłby mi dwa lata, aż wytarłem dziurę na prawym dużym palcu. Chcę więc jeszcze raz te same :) Poza tym może odłożymy na „mądry” zegarek. Nie musi mi mierzyć pulsu, ale niechby tylko wykonywał pomiar kilometrowego tempa i sygnalizował to wibracją. Mógłbym spokojnie zerkać, zamiast nadsłuchiwać (wraz z biegaczami wokół) pani z Endomondo :)
Ostatnie postanowienie: biegam ile biegałem, natomiast piszę dużo mniej :)) Mam nadzieję, że miło się czytało, ale tego również wystarczy :)
|